babusia

babusia
Obrazek znaleziony w cyberprzestrzeni- autor nie wiadomy

wtorek, 19 sierpnia 2014

18/19.08.2014 Było ale... minęło niestety ( uwaga wpis nieco przydługawy)

a chciałoby się więcej. Ale skoro chciało się mieć własny biznes to nie można mieć długich wakacji. Sorry taki klimat. 
Urlop mieliśmy taki jak lubimy . Nie było za gorąco, pojeździliśmy, popływaliśmy ,spotkaliśmy się ze znajomymi mężuś pospał, ja poczytałam , Las i jezioro nas zadowoliło. A jeśli chodzi o szczegóły …
Ostatecznie wylądowaliśmy na Kaszubach – a jakże ! Morze odstraszyło nas gromadami ludzi na plaży i długimi godzinami w korkach . Odpuściliśmy . Jak się uda to może we wrześniu zrobimy sobie jakiś krótki weekendowy wypad , a jak nie to też dobrze.
Za co kocham Kaszuby pisałam w maju , a Fusilla w swoim ostatnim wpisie powtórzyła uzupełniając pięknymi zdjęciami.
 Załapaliśmy się na kwaterę prywatną w domku u brzegów jeziora Długiego ( a może to już Karsińskie – nie potrafię dokładnie zlokalizować ) , blisko naszego kajakowego miejsca. Przytulny pokoik na poddaszu z wygodnym małżeńskim łóżkiem i sosnowymi mebelkami. Na pięterku był i dobrze wyposażony aneks kuchenny połączony z jadalnią i kącikiem telewizyjnym i dużym balkonem z widokiem na jezioro. Łazienka jedna na całe pięterko, ale nas prawie tam nie było więc nam to nie przeszkadzało. Pierwszy wieczór i przedpołudnie byliśmy tam sami, jednak pod wieczór dnia następnego ,kiedy wróciliśmy z wycieczek pięterko okupowała Horda z Krakowa . Dzieciaki , słownie czworo siedziały każde ze swoim tabletem w ręce , cztery kobiety i facet stali obok telewizora próbując go uruchomić ,( i byli już bliscy rozpaczy , bo nie zadziałał) , drugi facet w fartuchu urzędował przy piecyku i garnkach. . Okazało się,że potrzeba interwencji właścicielki , bo antena odłączona -na dole jak się okazało . Włączyła, a Horda szczęśliwa rozsiadła się przed ekranem . Siedzieli tak następnego dnia od samego rana , kiedy wyjeżdżaliśmy , kiedy wróciliśmy i znów wyjeżdżaliśmy w południe, i kiedy wróciliśmy z wycieczek wieczorem i w niedzielę aż do wyjazdu . Rano ledwie otworzyli oczy włączali telewizor i tablety . Dzieciaki nie wyszły na podwórko ani nawet na balkon, a ich mamuśki siedziały na kanapie lub przy stole i malowały paznokcie . „Dzień dobry „ dzieciaki też nie mówiły, a jedyne co słyszałam w ich wykonaniu to jakieś głupie wyliczanki , które wywrzaskiwali do siebie nawzajem ( rodzice uwagi nie zwrócili – to tak tytułem dygresji) Faceci urzędowali przy garnkach i piecyku. To jakaś paranoja taki tryb życia... Zagadywali nas trochę o to co robimy i z autentycznym przerażeniem w oczach słuchali o tym ile kilometrów przejechaliśmy , dokąd poszliśmy , ile godzin spędziliśmy na wodzie itd. Ale widać tak lubią a wszelka aktywność ich przeraża..
   W sobotę od rana wypuściłam się po chleb , bo oczywiście kupiłam bułeczki na drogę ale zapomnieliśmy ich zabrać . Zrobione na drogę kanapki wystarczyły na kolację. Do sklepu nie było daleko więc przespacerowałam się jeszcze po wsi i poszłam nad jezioro. Było cichutko, tylko ptactwo wodne pokrzykiwało raz po raz , pachniało wiatrem i zielenią . Mogłabym tak siedzieć i siedzieć. Wróciłam zrobić śniadanie , które zjadaliśmy na balkonie a potem pojechaliśmy ; najpierw na Krzyż Jezior do Wdzydz. Wdrapaliśmy się na punkt widokowy (30m) . Widoki zapierają dech w piersiach – nie da się tego z niczym porównać. Wiało niemiłosiernie a po chwili zaniosło się na deszcz . Zanim zeszliśmy z wieży deszcz minął .Zjedliśmy sandacza , bo to już pora obiadowa była w ogródkowej budce o nazwie „Grube Ryby” - smakował mi , choć ryb nie lubię. Ruszyliśmy w drogę powrotną i do Wiela z zamiarem obejrzenia – tym razem w całości tamtejszej Kalwarii ale do skutku znów nie doszło ( poprzednim razem złapała nas ulewa w trakcie zwiedzania, i trzeba było wiać ). Przed pójściem na Kalwarię wstąpiliśmy do ogrodowej kawiarenki napić się kawy gdy znów się zachmurzyło i zaczęła się burza. Przy sąsiednim stoliku kobieta odebrała telefon,że ma uciekać , bo za chwilę będzie nawałnica. W tym układzie i my się ewakuowaliśmy do auta i w ostatniej chwili zdążyliśmy wsiąść. Chwilę potem rozszalała się ulewa i zaczęło grzmieć . Jechaliśmy wolno w strugach deszczu z którymi wycieraczki nie dawały sobie rady. Za jakieś 15 minut było po nawałnicy , a nawet zaczęło się przejaśniać i zaświeciło słońce. A ze byliśmy w pobliżu naszego miejsca kajakowego i było jeszcze wcześnie , to stwierdziliśmy ,że jedziemy popływać. Całe pole namiotowe jednak i cały sprzęt pływający tonął w wodzie a właściciele upaprani błotem po pachy ( nie przesadziłam) wylewali wodę i zbierali błoto po całym gospodarstwie.. Właścicielka powiedziała mi ,że dwadzieścia minut wcześniej odjechała straż pożarna , którą musieli wezwać żeby wypompowali im wodę z piwnic , bo zalało na wysokość 2 metrów. . A nawałnica trwała ledwie 15 minut. O popływaniu w sobotnie popołudnie mogliśmy więc już zapomnieć.. Co było robić ; jeśli nie pływanie , to zwiedzanie. Pojechaliśmy do Czerska . Czersk jest starym miastem i historię ma długą , początki osadnictwa sięgają nawet roku 500p.n.e. Był w rękach Krzyżaków , po Pokoju Toruńskim przeszedł na własność królów Polski , zajmowali go Szwedzi w czasie potopu , potem Prusacy w czasie zaborów. . Zabytków niestety wiele się nie uchowało. Godny uwagi jest tylko neogotycki kościół pw. Św. Marii Magdaleny . Miasteczko jednak ma swój urok . Jest odrestaurowane, czyste i zadbane , a na kolorowym ryneczku znajduje się ciekawa fontanna ; jej motywem są pstrągi.
Z Czerska udaliśmy się w kierunku Chojnic i Charzykowych . W Charzykowych pokręciliśmy się po promenadzie i marinie , poszliśmy na kolację a potem , kiedy już zapadał zmrok ruszyliśmy na kwaterę. Tam pięterko okupowała już Horda z Krakowa z tabletami w rękach.
W sobotę od rana było całkiem ładnie , ciepło i słonecznie więc zaraz po śniadaniu ruszyliśmy znów na pole do Płęsna żeby jednak popływać. Niestety udało się wypożyczyć tylko rower wodny. Kajaki po wczorajszej nawałnicy nie nadawały się zanadto do użytku. Wypłynęliśmy na jezioro Płęsno., żeby nie za daleko , bo po 13.00 byliśmy umówieni na grilla z Fusillą i jej Małżonkiem.
Po drodze do nich wskoczyliśmy tylko na kwaterę po przygotowane smakołyki ( Horda z Krakowa okupowała pięterko siedząc przy włączonym telewizorze i z tabletami w rękach) i pojechaliśmy .
Fusilla poczęstowała szaszłykami i przepyszną sałatką , do której dodała jakiś tajemniczy składnik , który sprawił,że nabrała niebiańskiego smaku. Okazało się,że to ocet balsamiczny z dodatkiem poziomek ! Niestety u nas nie do kupienia ; przywieziony z wojaży zagranicznych. Ja dorzuciłam kiełbaski i nasz wielkopolski przysmak : pyzy drożdżowe . Ostatnio karierę robią przecięte na pół , podpieczone na grillu i posmarowane masłem czosnkowym.Tak też je zaserwowałam.  Smakowały . No i oczywiście dobre winko do tego. Popołudnie szybko minęło na pogaduchach . Około 18.00 podziękowaliśmy Gospodarzom i pojechaliśmy , do Chojnic . Pokręciliśmy się po starówce – przecudnie odrestaurowanej i zadbanej jak rzadko która . Zajrzeliśmy do pobliskich kościołów , które , gdy byliśmy tam poprzednio też były w remontach . Odremontowano je równie pieczołowicie jak starówkę . Zachwyciła nas wystawa jednego sklepu – galerii złożona z ciasteczek i sztucznych kwiatów . Ciasteczka były bezami a kwiatki robione z kolorowej masy do złudzenia przypominającej lukry . Wyglądało to uroczo. Weszliśmy do sklepu . Zaopatrzony niesamowicie , ale kupiliśmy tylko miód z dodatkiem płatków róży i kilka drobiazgów dla wnucząt. Jeszcze kolacja w Charzykowych i powrót na kwaterę ( pięterko nadal okupowała Horda z Krakowa siedząc przy włączonym telewizorze i z tabletami w rękach). Resztę wieczoru spędziliśmy na balkonie podziwiając nocne niebo usiane gwiazdami i połyskujące jezioro.
Niedziela okazała się zimna i pochmurna . Bez pospiechu zbieraliśmy się do powrotu. Posiedzieliśmy znów na balkonie z kubeczkami gorącej kawy , trochę poczytałam , bez pospiechu spakowaliśmy swój wakacyjny dobytek , tak żeby około 14 .00 wyruszyć w drogę powrotną . Horda z Krakowa również pakowała manatki . Wyjeżdżali wcześniej , około 10.30. Dorośli znosili torby i walizki do auta , dzieciaki z uporem godnym lepszej sprawy tkwili z oczami wlepionymi w tablety i nawet słabo reagowali na wołanie,że mają wsiadać do aut.. Dopiero na stanowczą interwencję ojców ruszyły się z miejsca. My zgodnie z planem ruszyliśmy po 13.00. W Charzykowych wstąpiliśmy do sklepiku z pamiątkami i na obiad do baru As a potem już bez długich postojów do domu. Tym razem z wyprawy przywiozłam mały dzbanuszek do mleka ; może też robić za wazonik do kwiatków. Oczywiście trzeba było jeszcze odwiedzić wnuczęta , bo jedno i drugie nie mogło się już doczekać powrotu babci i dziadka . A od wczoraj – dzień jak co dzień .Fotki jutro. 


5 komentarzy:

  1. Piękny wyjazd. A ja od lat nieodparcie z podziwem patrzę na Wasze piękne małżeństwo w ktorym przez tyle lat trzymaliscie się nie jak tonacy brzytwy razem tylko naprawdę blisko z sobą. Kaszuby są piękne. Czersk warty zobaczenia. Popieram. A rodzinka straszne. Też tego nie rozumiem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję Karolino. Jeśli chcesz wiedzieć więcej to zapraszam na mój drugi blog - wspomnieniowy , wystarczy wejść na mój profil i go znajdziesz.. A Horda ? Zastanawiałam się patrząc na nich jak można tak życie marnować ; przecież jest tyle fajnych rzeczy do zrobienia i pokazania dzieciom .

      Usuń
  2. musieliśmy się gdzieś tam minąć po drodze :) w piątek ruszyliśmy z Warmii na stolycę :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A przejeżdżaliście przez Chojnice albo Kościerzynę , bo my w tamtych rejonach się kręciliśmy.

      Usuń
    2. nie, my raczej przecięliśmy warmińsko - mazurskie, mając Kaszuby po prawej, bo jechaliśmy z Gdańska na Malbork i W-wę. miałam na myśli bardziej minięcie się w kierunkach i czasie niż miejscu :)

      Usuń