babusia

babusia
Obrazek znaleziony w cyberprzestrzeni- autor nie wiadomy

sobota, 20 lipca 2019

21.07.2019 Nie miała baba kłopotu

to go sobie załatwiła.  Znaczy dwie wielkie michy wiśni. Przyjdzie mi jutro przez pół dnia kompoty produkować , a miało być tylko na nalewkę . Pojechaliśmy na działkę , uwaga ! ROWERAMI ! Wreszcie je wystawiliśmy z rowerowni . I na razie mamy piękne plany : jeździć , jeździć , jeździć . Ja jestem za. A wracając do wiśni to po naszej stronie jest ich tyle , że byśmy ze trzy wiadra urwali i to duże.  I tak wyszła ilość niemożliwa. Po stronie sąsiada wszystkie się zmarnują . W ogóle na działkę nie zagląda. No i tym sposobem mam co robić . I do tego czarna porzeczka od sąsiada. A i jeszcze ogórki , ale tylko trochę ; założyłam ,że będzie najwyżej 3 słoiki ; razem z tym co zrobiłam wcześniej będzie 12 . Na dwie osoby na zimę wystarczy . 
Z innych tematów to tak zwyczajnie i sobotnio: poranne zakupy , sprzątanie , letni obiadek ... Nic szczególnego .  Wieczór kończymy przy fajnym , energetycznym rocku z lat 80-tych i pachnącej herbatce. Udanej niedzieli !

piątek, 19 lipca 2019

19.07.2019 W zwykłym trybie ( albo i bez )

Czyli dziś wpis standardowy o codziennościach .  Głos odzyskałam , ale złapał mnie kaszel i trzyma. Kuruję się tabletkami na kaszel i gardło , syropem i herbatą z miodem . W pracy młyn. Ciągniemy 6 projektów na raz ( dawno tak nie było) , wszyscy chcą na już , bo urlopy. Nasze chłopaki też zresztą urlopy mają na pierwszą połowę sierpnia zaplanowane więc jest wyścig z czasem . Damy radę jak zwykle. A potem chłopaki na urlop a ja będę inwestycje rozliczać .
Domowej pracy mam też zresztą nie mało. Nasz biurowy sąsiad uszczęśliwił nas czarną porzeczką . Muszę ją jutro zagospodarować . Na działce czekają wiśnie ( po prawdzie sąsiada, ale połowa drzewa wrosła w płot i zwisa po naszej stronie , a sąsiad i tak ich nie zrywa) skubnę trochę na nalewkę i może jakiś kompocik wystarczy... Bo tak w ogóle to postanowiłam w tym roku jakieś naleweczki wyprodukować. No co, dawno nie robiłam . Jutro się na działkę wybieramy z małżonkiem . Ogarnąć chatkę tak letnio i na błysk też by się przydało , zwłaszcza, że temperatury nie za wysokie więc i pracować łatwiej . 
Co więcej ? Lawenda . Horrendalna ilość wręcz w przybiurowym ogródku. Chciałam wcisnąć sąsiadowi , co by jego żona sobie zagospodarowała , ale też ma pół ogródka . Przyjdzie mi szyć pachnące poduszeczki w ilościach hurtowych chyba . A obciąć muszę , bo już przekwitła i nie długo powinna na nowo wypuścić pąki . 
Po woli przywracam porządek rzeczy w domu , po pobycie wakacyjnym wnusi i naszym wyjeździe. Bez pośpiechu, codziennie coś . Dziś zrobiliśmy zakupy na dobre dwa tygodnie do przodu. Jutro wylecę tylko na zieleniak , po owoce i warzywa i do pss-ów po pieczywo . A potem ruszę do domowej roboty. Kiedyś trzeba , zwłaszcza ,że za tydzień świętujemy ; poczwórne imieniny. 

czwartek, 18 lipca 2019

13.07.2019 Sobota


 Dzień zaczęliśmy od pysznego śniadanka w hotelowej restauracji ( wszystko oprócz kawy, ale o kawie potem) i przeprowadzki do pensjonatu dwie ulice dalej, który załatwiła nam menadżerka hotelu z racji tej, że w sobotę mieli wesele i cały hotelik zajęty . Po kolejnej kawie; też beznadziejnej wyruszyliśmy znów do Lwówka na wystawę kontynuować nasze poszukiwania i zwiedzanie . Tym razem załapaliśmy się na wygodny parking w pobliżu wystawy . Obok nas zaparkowali się turyści z Bolesławca i od razu zawarliśmy znajomość. Na stare miasto szliśmy już razem .  Około 10 -12.00 było jeszcze dość spokojnie i nie tak tłoczno jak po południu. U wejścia rozdzieliliśmy się z naszymi nowymi znajomymi, bo oni szli na stoiska z drzewkami . Na dzień dobry załapaliśmy się na degustację win. Tak od rana , ale co tam , czekało nas wiele godzin na świeżym powietrzu , kilka łyków nie zaszkodziło. Oglądaliśmy bez pośpiechu kolejne stoiska . Na początek zrobiłam też drobne zakupy dla wnusiąt .  Na trzecim czy czwartym stoisku trafiliśmy na unikat. Niby zwykły , zielony kwarc ( kryształ zabarwiony związkami miedzi stąd ta zieleń)  ,dosyć spora szczotka , ale unikatowa ze względu na miejsce pochodzenia czyli Chiny. Nie dopytałam jaki konkretnie rejon Chin , ale klimat sprawia, że na powierzchni kryształów wciąż krystalizują się drobinki kwarcu. W efekcie kryształ wygląda jak obsypany solą . Coś pięknego. Sprzedawca miał tylko cztery takie szczotki , za bardzo  umiarkowaną cenę . Później na stoiskach u Chińczyków zobaczyliśmy kolejne trzy nieco większe ale za cenę czterokrotnie wyższą . Opłaciło się .

 Wędrowaliśmy sobie bez pośpiechu. Ucięliśmy kilka pogadanek ze znajomymi z poznańskiej wystawy , porównywaliśmy ceny na różnych stoiskach , po drodze kupiliśmy następny okaz , ogromny morion czyli kwarc dymny i to był zakup stulecia. Sprzedawca , Pakistańczyk mocno nam cenę odpuścił. W ogóle zabawne to było, bo niby nie umiał po polsku. Na początek wystawił kamień za 600,00zł , my napisaliśmy ( bo targowanie odbywało się na klawiaturze kalkulatora) 80,00zł , on 500, my 90, on 300, my znów 90. On 290, my 120, na koniec on 180, ja pociągnęłam małżonka , że niby odchodzimy i nagle gość przemówił po polsku „to tak ośtatećnie 150,00. Ok. na tyle się zgodziliśmy . Szliśmy dalej wykorzystując okazję. Piękny okaz chryzoprazu kupiliśmy , bo pewna kobieta bardzo kwestionowała cenę podaną przez sprzedawcę ,wręcz się obrażała że tyle- przecież to tylko kamień, choć kilka stoisk dalej tej samej wielkości chryzopraz kosztował pięciokrotnie więcej . A chłopak ( bywalec poznańskich giełd zresztą ) sprzedał nam po cenie do której opuścił tej kobiecie i dołożył nam jeszcze w tej cenie bryłkę czaroitu. Tę przeznaczyliśmy dla wnuczki. I w końcu dotarliśmy do stoiska Pakistańczyka , tego od różowego fluorytu. W przeciwieństwie do swojego ziomka od morionów ten w ogóle nie chciał negocjować . Uparł się na 600zł i ani złotówki mniej. Odpuściliśmy .  Biały kruk swoją drogą , ale maniakami nie jesteśmy i nie musimy czegoś mieć za wszelką cenę. Zamiast tego nabyliśmy jeszcze sokole oko z wrostkami tygrysiego oka , mokait i jaspis krajobrazowy . Wszystko pokaże w swoim czasie.


  Najpiękniejsze kamienie  mieli Hindusi, też bardzo skłonni do targowania . Dorobiłam się dwóch nowych naszyjników , jeden z czarnych opali i drugi z tanzanitu. Nie planowałam tego , bo naszyjnik z tanzanitu mam , ale mężuś zdecydował , że kupimy , bo ten od Hindusa ma dużo większe i czyściejsze kamyki niż mój i jest dobrych kilka cm dłuższy . A stargowaliśmy o kilkadziesiąt złotych każdy. Pięknie wyglądały na stoisku hinduskim gotowe kamienie jubilerskie , wspaniałej czystości; topazy w różnych kolorach , rubiny, szafiry , bardzo modne w tym roku ametryny ( połączenie ametystu z cytrynem) , same cytryny, oliwiny , opale i mnóstwo innych. Tak po prostu usypane w kopczyki na białym płótnie. Hinduskie kamienie były zresztą przecudnie wyszlifowane. Oprócz tradycyjnych  kaboszonów , fasetek czy rozet , było mnóstwo takich szlifów , o których nie miałam pojęcia, że istnieją . Nawet nie potrafiłabym ich nazwać i nie przyszłoby mi do głowy, że można kamień szlifować w taki sposób. Długo wszystko oglądaliśmy.  Mężuś wyszukał u Rosjanina puzderko z malachitu i kupił je dla mnie . Jest śliczne. Stoiska Rosjan też były ciekawe. Ogromna ilość różnych rzadko występujących minerałów, nawet świecących w podczerwieni. Nie zawsze efektownych i kolorowych na pierwszy rzut oka.  Po raz pierwszy na giełdzie pojawił się też vivianit . Odkryty nie tak dawno i nie zbyt trwały , twardość ledwie 2,6-2,7 w skali Moscha . Cenę miał wysoką , sądzę ,że właśnie z powodu , że dotąd na giełdach nie występował a na tej robił za ciekawostkę.  Na innym stoisku u innego Hindusa , oglądałam pierścionki ; srebrne z pięknymi , czystymi kamieniami . Przymierzyłam kilka , mężuś podsunął mi jeszcze jeden wzór z opalem , a Hinduska jak usłyszała opal , zaraz wyciągnęła całe pudełko pierścionków z opalami, a kiedy pokręciłam głową ,że dziękuję , natychmiast położyła na nim kartkę „ -50%”. Targować można się było z każdym właściwie i na spore kwoty. Kupiliśmy jeszcze kilka drobiazgów w postaci agatowych płytek i to wszystko . Było co oglądać i podziwiać a nasza kolekcja powiększyła się o kilka unikatowych egzemplarzy.  Zatrzymywaliśmy się też przy stoiskach szlifierzy . Cięcie i szlifowanie kamieni, które w całości wyglądają jak zwykle polne odbywa się bardzo prostymi metodami ; piła mechaniczna na wodę i koło szlifierskie napędzane , kiedyś nogami, dziś silniczkiem elektrycznym.   I o to chodziło, coś  zobaczyć , czegoś się dowiedzieć , coś dokupić do kolekcji . Kręciliśmy się jeszcze po okolicy , kupiliśmy jeszcze drobne pamiątki dla wnucząt i jedzonko na kolację i śniadanie  w postaci chleba , suchej kiełbasy i smalcu – wszystko z Podlasia . Okazało się pyszne . W mini- barku u Litwinki zjedliśmy po porcji zupy litewskiej , cokolwiek to było , smakowało jak  nasza fasolowa z gulaszową razem wzięte . Smakowało nam , nie powiem ,że nie , litewski chleb również.  Po 10 godzinach chodzenia, zmęczeni wróciliśmy na kwaterę. I tu znów nowa znajomość . Tym razem z Ukraincem . Miał takie samo auto jak nasze. Różniły się tylko kolorem,  nasze seledynowe, jego granatowe więc od razu zaczęli gadać z moim małżonkiem o tych autach. Potem zeszło na inne tematy. Okazał się całkiem sympatycznym i oczytanym człowiekiem. Następnego dnia, około południa ruszyliśmy w drogę powrotną .   
Ciąg dalszy – pokaz łupów i podsumowanie -  nastąpi w niedzielę .

środa, 17 lipca 2019

12.07.2019 Wciąż jeszcze piątek


Wyjechaliśmy wcześnie i po zwiedzeniu sklepów z ceramiką zostało nam jeszcze sporo czasu . Było około 17.00 z minutami . Ruszyliśmy więc do Lwówka Śląskiego . Tam o 15.00 zaczęło się Agatowe Lato.  Rozmach tej imprezy jest imponujący . Oprócz kamieni stoiska z jedzeniem i napojami, ciuchami, rękodziełem, sadzonkami drzew i innych roślin, zabawkami, wesołe miasteczko i inne atrakcje dla dzieci . I co trzeba miastu przyznać : świetna organizacja .Straż miejska , policja , wolontariusze kierujący na darmowe parkingi i pilnujący porządku , odpowiednia ilość toalet. Wielki, wielki plus za logistykę . Udało nam się zaparkować blisko starego miasta na bocznej uliczce.  Na starówce panował nieopisany tłok. I w tym miejscu muszę się przyznać ; z powodu tego tłoku nie udało nam się zrobić zdjęć . Po prostu okazało się to nie wykonalne . Mamy raptem trzy , z tego jedno nie udane. Po tym jak udało nam się przebić przez stoiska z jedzeniem , napitkami i zabawkami dotarliśmy do starego rynku , gdzie rozstawili swoje kramy miłośnicy kamieni. Nastawiliśmy się na razie na oglądanie, rozeznanie się w cenie i ofertach . Byli wszyscy ; kolekcjonerzy , kilku producentów biżuterii , hurtownicy z Polski i z zagranicy a także kopacze i szlifierzy . Sporo obcokrajowców ; Hindusów, Pakistańczyków , Rumunów, Ukraińców , Niemców , Rosjan i nie wiem kto jeszcze. Paru starych znajomych z wystawy w Poznaniu też spotkaliśmy. Ceny też różne ; od 1zł za malutkie kamyki szlifowane z odpadów , 5zł za wielką chochlę jeszcze mniejszych , nadających się do wazonika lub rozsypania na stole po ogromne druzy i groty za kilkanaście tysięcy . Parę okazów od razu wpadło nam w oko i zaczęłam żałować , że nie przeznaczyłam na ten cel większej kwoty. Popytaliśmy o ceny tu i ówdzie . Kilka nas odstraszyło zwłaszcza u Pakistańczyków i Hindusów . Co prawda cena dotyczyła unikatowego , różowego fluorytu , ale jak na tak nie wielki egzemplarz ( jakieś 4cm średnicy ) wydała nam się zaporowa.  Chwilę później kupiliśmy jednak dwa pierwsze egzemplarze . A jakże : agat , ale przepięknie wybarwiony i prawie równie unikatowy jak różowy - fluoryt niebieski. Kolekcjonerski biały kruk z afrykańskiego Malawi.  Jedną nie wielką płytkę dla nas i drugą nieco mniejszą dla wnusi . Z sympatycznym sprzedawcą ucięliśmy sobie pogawędkę o fluorytach . Potwierdził unikatowość i  niebotyczną cenę różowego fluorytu, który oferował Pakistańczyk i doradził żeby się z nimi potargować . Stwierdziliśmy , że spróbujemy następnego dnia. W czasie kiedy zwiedzaliśmy stoiska tłum jeszcze zgęstniał i ruszyła parada . Kilka orkiestr, tak zwane Bractwa Walońskie , przedstawiciele miejskich organizacji , różne grupy rekonstrukcyjne i miejskie wodociągi promujące jakość wody z kranu w rytmie disco polo. Parady nie obejrzeliśmy z powodu tłoku. Na koniec poszliśmy jeszcze do ratusza obejrzeć wystawę pt. Korundowe Skarby” czyli szafiry i rubiny. Wystawa prezentowała wszystko do czego te kamieni się wykorzystuje , od tarcz tnących , mechanizmów w zegarach po wyszukaną biżuterię . Nie było tego wiele , ale pięknie wyeksponowane i oświetlone. Na usypanych kupkach pyłu korundowego , który w świetle ledowych żaróweczek błyszczał niczym diamenty poukładano tarcze tnące a na tym wyłożono różne drobiazgi. Szczególnie pięknie prezentowała się antyczna biżuteria. Światło pięknie wydobywało barwy i szlif kamieni i podkreślało urok biżuterii. Oczywiście do tego ciekawe opisy z solidną porcją wiedzy. Na kwaterę wróciliśmy około 22.00. Na patio siedziało towarzystwo złożone z obsługi hotelu , administratorki , czworga pracowników i dwóch Ślązaków ; wuja z siostrzeńcem. Przysiedliśmy przy stoliczku obok , pani administratorka zagadnęła nas o wystawę a za chwile już mieliśmy nowych znajomych ciekawych wystawy i zostaliśmy poczęstowani przez Ślązaków drinkami. Dzień zakończyliśmy więc na wesoło. I co muszę znów stwierdzić : tylu ,takich, drobnych , przypadkowych znajomości co tam na Dolnym Śląsku dawno nie zdarzyło nam się zawrzeć .
Ciąg dalszy nastąpi

wtorek, 16 lipca 2019

12.07.2019 Nadal piątek


Z Jawora wyruszyliśmy do Bolkowa . Nie było daleko , jakieś 40 minut jazdy . Zamek jest ogromny i groźny . W średniowieczu z pewnością dobrze spełniał swoją rolę . 


W Bolkowie impreza dopiero się rozkręcała . Za wiele się nie działo. Kiedy tam dotarliśmy ze wszystkich stron zjeżdżali się  odziani w czarne skóry z ćwiekami i glany wytatuowani miłośnicy death metalu, miłośniczki epoki wiktoriańskiej w czarnych , koronkach , woalkach i krynolinach , obwieszeni tarczami i kółkami zębatymi od zegarków i innych urządzeń zwolennicy steampunku i wszyscy inni „panów wampirów” wypisz – wymaluj z reklamy banku nie wyłączając. Rozpiętość wiekowa od 0 do 100. Pojedynczo, w parach , w grupach a nawet rodzinnie . Wszyscy ubrani w coś nawiązującego do kultury goth. Podobno to nie kultura , a jedynie przebranie a miłośnicy goth to ludzie o pięknych duszach , mający na uwadze rzeczy ostateczne.  Podobno , bo nie praktykuję i wiem tylko z relacji innych . Choć nie ukrywam ; sympatyzuję. Mój małżonek trochę też , choć głośno tego nie powie. Po zaparkowaniu udaliśmy się nie śpiesznie w kierunku zamku. Na zamek nie wpuszczano z racji imprezy , a że nie było w tym raku żadnego znanego nam zespołu więc karnetów na koncerty nie kupowaliśmy . Udało nam się trochę pozaglądać w różne zakamarki, zwiedzić stoiska z akcesoriami festiwalowymi  i pogadać z ludźmi. Miasteczko żyje imprezą . 

Wystawa sklepiku w podcieniach kamieniczki

W sklepach czarne ciuchy i gadżety gotyckie – nawet torby szmaciaki na zakupy, obsługa ubrana na czarno , a w lodziarniach uwaga : CZARNE LODY ! całe czarne czyli wafel i gałki. Tu jak się okazało po powrocie żadnego odkrycia nie zrobiłam , podobno to hit tego lata , dostępny i u nas. Lody podobno mają smak kokosowy . Nie spróbowaliśmy , z powodu zawalonych gardeł . Rynek w Bolkowie w rewitalizacji , trudno było się po nim poruszać , żeby nie wpaść w jakiś wykop albo odbić się od koparki , ale obeszliśmy podcieniami, bo oprócz zamku miasteczko pełne jest zabytkowych ,podcieniowych kamieniczek.  I żeby nie było ,że nie byliśmy albo coś ściemniam kilka fotek; dyskretnych i z daleka , bo głupio mi było cykać fotki obcym ludziom . A małżonek kupił sobie stosowną czapeczkę – kretynkę pod hasłem „ czacha dymi” , co widać na załączonym obrazku.  

Czacha dymi - co nie ? 

Rzut oka na uczestników - dyskretnie i z daleka 


I ryneczek w Bolkowie- rozkopany niemożliwie , ale uroczy




W Bolkowie zjedliśmy obiad w bistro „Pod Arkadami”. Tam też królowały gotyckie klimaty. Co więcej mogę napisać . Podobnie jak na koncercie Whitin Temptation” tak i tu panowała niezwykle przyjazna i pozytywna atmosfera. Ludzie przyjechali tu żeby ze sobą być , bawić się na wspólnych koncertach , zawierać nowe przyjaźnie ,rozmawiać , być razem. I tu musze podkreślić : ludzie naprawdę ze sobą rozmawiali . Nikt nie siedział z nosem w smartfonie , co na dziś dzień jest rzadkością . Myślę , że gdybyśmy ubrali się w czarne koszulki bylibyśmy jednymi z nich, choć i bez tego odnosili się do nas bardzo przyjaźnie , zagadywali, chętnie udzielali informacji, żartowali . I co jeszcze zauważyłam , zachowywali się bardzo kulturalnie, nie było wrzasków, przekleństw , rzucania śmieci gdzie popadnie , nie widać było żadnych napitych czy naćpanych osobników . Pełna kultura . I żaden nawiedzony pis mi nie wmówi , że to jakaś patologia, sataniści i w ogóle wszelkie zło tego świata zaraz po LGBT i Jurku Owsiaku .

Z Bolkowa udaliśmy się do Bolesławca zobaczyć co z tą ceramiką . Trafiliśmy w dwa miejsca. Jedno miało być manufakturą , drugie tak zwana seryjna produkcja. W sumie okazały się dwa sklepy. Owszem w obu wybór ogromny i we wzornictwie i w ozdobach . No i … fajnie. Na kolana nie rzuca . I prawdę mówiąc fajne to ale dobrze wkomponuje się w typowy wiejski dom albo bardzo rustykalne wnętrze . W żadnym innym się nie sprawdzi. I jak na porcelit to ma horrendalne ceny . Nie kupowaliśmy . Zadowoliłam się malutkim magnesikiem na lodówkę i miniaturowymi figurkami dla maluchów. Za to mężuś wypatrzył w ofercie wyprzedażowej prawdziwy artefakt ! Kryształową popielniczkę prosto z epoki PRL. I to taką wypasioną , jakie stały kiedyś na biurkach dyrektorów ! Pokaże z innymi trfeami. 
W drodze do Bolesławca rzut okiem na zamek Świny 


Wjazd do sklepu z ceramiką - z minionej epoki


 Wystawa na fasadzie sklepu - moim zdaniem udana , szczególnie ten olbrzymi dzbanek 



Rynek w Bolesławcu 

I taka zabawna ceramiczna ławeczka 



Ciąg dalszy nastąpi !


poniedziałek, 15 lipca 2019

12.07.2019 Piątek


12.07.2019 Piątek
 Huta szkła , prywatna . Piękny , zabytkowy budynek zatopiony w morzu zieleni, wśród której ciekawsko spoglądają na przybyszów szklane stwory. A właściwie to dwa budynki , bo obok jest drugi  mieszkalny. Stara manufaktura – tak można ją opisać – z latami użytkowanymi meblami i narzędziami.  Przywitał nas miły starszy pan i od razu zaproponował obejrzenie procesu dmuchania szkła. Skierował nas na koniec budynku. Kiedy weszliśmy na halę uderzyło w nas gorąco. Piec jak nas poinformowali pracujący ma temperaturę 1100 stopni, a kolory szkłu nadają odpowiednie farby dodane do szklanego kruszywa , bardzo drobnego , coś jak kaszka manna. Zaś te wszystkie ozdoby dodaje się również z pomocą farb i szkła już po wyjęciu z pieca korpusu , kiedy wciąż jeszcze szkło jest rozgrzane do czerwoności i nabiera kształtu nadawanego ręką artysty . Pracowali po dwie osoby w milczeniu wykonując bardzo precyzyjne i zgrane ruchy i przemieszczając się równie precyzyjnie i w dopracowany sposób. Przypominało to bardzo precyzyjne urządzenie mechaniczne. Dwie inne osoby przekładały w różne części pieca długie rury z rozgrzaną bryłką szkła na końcu. Po firmie snuło się jeszcze kilka osób , jakieś dwie panie w biurze połączonym z magazynem , pani ze sklepiku i starszy pan , który skierował nas do hali produkcji. Sklepik skromny i piękny ale bajońsko drogi.  Właściwie to nic dziwnego ; wyroby artystyczne  i kruche szkło.

Te stwory są ze szkła , zdobią szyld

A tu już wejście do manufaktury


I sklepik , urocze szklane drobiazgi dla ozdoby 


I użytkowe w postaci kinkietów ; żyrandole oświetlające manufakturę też były w tym stylu

I kolejne bibeloty - mnie najbardziej zachwycił ten indyk 



Różne szklane stworki pilnowały też ogrodu i podwórka - takie ptaszysko 


I kameleon czy coś...


Zadbana zieleń zachwyca już od wejścia 


Jawor – kościół pokoju
Z huty szkła pojechaliśmy do Jawora . Od dawna nam się to marzyło. Historii opisywać nie będę , wszystko jest w internecie . Miasteczko nie wielkie , szybko udało nam się namierzyć budowlę z pruskiego muru i znaleźć miejsce do parkowania . Kościół wybudowano tuż po wojnie 30-letniej i miał być tylko prowizorką , jak jednak wiadomo , prowizorki się trzymają , tak i ten  wytrzymał już pięć wieków.  Kościół otacza park , który został założony na miejscu starego cmentarza . Zapomniałam dodać , że jest to kościół ewangelicki . Zwiedzanie kosztuje 10zł od osoby dorosłej , a dochód przeznaczony jest na remonty i utrzymanie.  Robi wrażenie .Wnętrze rzuca na kolana . Jak na kościół barokowy ,jest dość mroczny , co pogłębiają cztery kondygnacje chórów i tylko jedna nawa .Wszystko udekorowane wspaniałymi malowidłami . W internecie można znaleźć wirtualną wycieczkę i każde z tych malowideł rzeźb i innych detali obejrzeć z bliska .Gwarantuję ,że warto . Część była wyłączona , ze względu na renowację . W Jaworze zwiedziliśmy jeszcze kościół Św. Marcina , gotycki ale z barokowym wystrojem. Właściwie to do niego zajrzeliśmy , bo jak wszystkie kościoły katolickie , które widziałam był zamknięty kratą i zwiedzający , albo chcący się pomodlić musi zadowolić się wizytą w krużganku. Nie rozumiem tego. Pokręciliśmy się też po miasteczku . Piękne i ciekawe architektonicznie , ale jak większość dolnośląskich miasteczek , przez które przejeżdżaliśmy  zaniedbane . Nie wiem dlaczego. Ratusz promował akurat budżet obywatelski ( ciekawostka , bo u nas działa od wielu lat) , zostaliśmy zapytani czy jesteśmy z Jawora , a kiedy się okazało , że tylko zwiedzamy , sympatyczni młodzi ludzie wciągnęli nas w rozmowę skąd jesteśmy ,czy mamy taki budżet u siebie i czy to działa. Oczywiście mamy i w naszej uporządkowanej Wielkopolsce świetnie się sprawdza . Na koniec jeszcze wypiliśmy kawę i zjedliśmy po mikro-deserku w przytulnej kawiarence i wyruszyliśmy w dalszą drogę . Tym razem kierunek Bolków . Tak samo cienistymi lasami jak w drodze do Bolesławca . Lasy na Dolnym Śląsku tym się charakteryzują ; są stare , ogromne , zacienione . trochę mroczne, trochę tajemnicze; przywodzą na myśl dawne czasy.

Kościół  Pokoju - wieża 



Kościół Pokoju - mury



Ołtarz główny 


Przepięknie ozdobiony strop 


I jeszcze piękniejsze chóry
To wszystko można dokładnie detal po detalu obejrzeć w necie - zróbcie to , nie będziecie żałować


Tu już kościół św Marcina , otoczony fragmentami murów obronnych 



Uroczy ratusz i podcieniowe kamieniczki 


Ciąg dalszy nastąpi.


niedziela, 14 lipca 2019

11.07.2019 Czwartek


Ok.15.40 wyjazd . Z lekkim poślizgiem , bo oczywiście zadzwonił klient i trzeba było temat ogarnąć choć telefonicznie . Chwilę to zajęło. Do Głogowa jechało się fajnie , dobrze oznakowanymi drogami . W Głogowie ( miasto piękne , zabytki widać już od wjazdu) nagle znikła droga numer 12, którą jechaliśmy zgodnie ze znakami , a droga na Polkowice zmienił się nagle w drogę bez nazwy a chwilę potem w S3 . Zjazd na Chocianów i Polkowice oznakowany a jakże , zmieniła się nagle w drogę do Zielonej Góry.  Magia jakaś czy coś… Nie było rady , zawróciliśmy na drogę nie oznakowaną i włączyliśmy nawigację , już bezpośrednio na Bolesławiec. Jakoś udało nam się dojechać , drogą lokalną przez stare , malowniczo zacienione lasy , które sprawiały wrażenie, że za chwilę z zarośli wyłoni się jakiś przedpotopowy stwór i miejscowości , gdzie nawet diabeł dobranoc nie mówi , bo tam jeszcze nie trafił.  Dojechaliśmy i tu niespodzianka. Od lat podróżujemy tylko z prawem jazdy , bez dowodu osobistego . Tym razem również do głowy nam to nie przyszło zwłaszcza, że ani na stronie , ani w portalu bookinghome nic na ten temat nie pisało. A właściciel hoteliku Zielony Dom się uparł ,że on musi mieć dowód , bo mu pesel potrzebny – jak by w prawie jazdy peselu nie było. Uparł się i nie. Żadne tłumaczenia nie pomogły i zarezerwowanego wcześniej  pokoju nie dostaliśmy . Już się nastawiliśmy na nocny powrót do domu , ale postanowiliśmy popytać jak tylko wyjechaliśmy w kierunku Lubinia. W drugim miejscu opisanym „noclegi” przemiła starsza pani wprawdzie nam odmówiła z braku miejsc , ale zadzwoniła do ich drugiego hotelu 6km dalej i od razu zarezerwowała nam pokój ze śniadaniem w cenie tej samej co w tym z którego nas pogonili . I uwaga ; nikt nie pytał , ani o pesel , ani o nazwisko. Wystarczyło ,że się odwołałam do tamtego hoteliku i podałam numer pokoju. Restauracja hotelowa była już zamknięta ale kilkaset metrów dalej była przydrożna „Kamionkowa Chata” , urokliwa restauracyjka , pełna  kamionkowych naczyń , donic z kwiatami i szydełkowymi firankami w oknach i przesympatyczną obsługą . Podali nam pyszne pierogi i doskonałą dobrze zaparzoną herbatę. Przy okazji sympatycznie porozmawialiśmy z panią kelnerką i jej szefem.
Skończyło się dobrze , a pan właściciel Zielonego Domu niech żałuje straconego zarobku i złej opinii , którą mu wystawię na portalu. Niech sobie nie myśli. Prawo jazdy wystarczyło mi u notariusza , kiedy wiele lat temu jadąc na spotkanie w sprawie zakupu działki nad jeziorem zostawiłam portfel . Prawko miałam z wszystkimi dokumentami w aucie. ( I tu drobne uzupełnienie , bo nie dokończyłam) .Notariuszka wpisała dowód małżonka i moje prawko. Ale jak wspomniałam , skończyło się dobrze a nawet lepiej , bo hotel mogliśmy mieć na dwie noce z powodu wcześniejszych rezerwacji więc  pani menadżerka z hoteliku z własnej inicjatywy załatwiła nam 3 nocleg w pensjonacie , dwie ulice dalej.