babusia

babusia
Obrazek znaleziony w cyberprzestrzeni- autor nie wiadomy

piątek, 30 grudnia 2011

30.12.2011 To był rok spokojny


Dobry rok , nawet bardzo dobry, choć wypełniony ciężką pracą. Ominęły nas poważne choroby , nikt z rodziny nie odszedł z tego świata , maluchy chowają się zdrowo , cudownie rozwijają i dostarczają nam nieustającej radości. Firma na przekór kryzysowi, inflacji , spadkom na giełdzie , marnym kursom walut , bezrobociu i innym klęskom żywiołowym się rozwinęła, obroty wzrosły o ponad 30% tym samym zarówno prestiż jak i stan konta nam się poprawia . Nie udało nam się wprawdzie zakupić większego lokalu na firmę , ale nic straconego , poczekamy na lepsze okazje. Remont kuchni i holu nabiera kształtu i z wiosną się zmaterializuje. I cóż … Jutro w samo południe spotkamy się wszyscy , żeby wypić po małej lampce szampana za pomyślność firmy i żeby nowy firmowy dostawczak nam się dobrze spisywał , a w poniedziałek wróci stary porządek rzeczy.
Postanowień na Nowy Rok nie robię – daję losowi wolną rękę . Nie przymuszany do niczego okazuje nam swoją łaskawość. Niech tak zostanie .
Impreza sylwestrowa nam nie wyszła . Wszyscy się pochorowali. Trudno , spędzimy ten wieczór we dwoje. Szampan się chłodzi , jedzonko przygotuję jutro. Młodzież bawi się tym razem u siebie . Słyszałam jak się zmawiali: 12- ścioro dorosłych , 5-cioro dzieci i pies. Będzie wesoło.
Pozostaje mi tylko odprawić jakieś dobre czary ,żeby Los obłaskawić i przywołać Fortunę . W tym celu ułożę kamienie i zapalę świece : białą na zdrowie , zieloną na przyciągnięcie bogactwa , czerwoną na miłość i srebrną na ogólną pomyślność . Śmieszne to się może wydać w XXI wieku , ale działa.. ..

A tak poza tym : inwentura zrobiona, rachunki zapłacone , nowe auto kupione i zarejestrowane ; można stary rok kończyć i zacząć świętować nadejście nowego.


sobota, 24 grudnia 2011

24.12.2011 WESOŁYCH ŚWIĄT !

I tradycyjnie : zdrowia , bogatego Gwiazdora .  A mniej tradycyjnie miłości , bo nic piękniejszego niż miłość , jakkolwiek i do kogokolwiek się ona się wyraża.


Fotkę zrobiłam w ubiegłym roku w pierwsze święto. W tym niestety nie ma ani płatka śniegu.

środa, 21 grudnia 2011

21/22. 12.2011



Szaleństwo . Ale jest w tym metoda. Stopniowo daję radę. Ubiegły tydzień i ten bieżący siedzę przy komputerze i piszę. Najpierw oferty,potem kolejne faktury i zamówienia ( a jakże , budżetówka kasę dostała więc wszystko na trzy dni temu, bo terminy) , firmy rok zamykają więc każdy chce wcześniej dostać faktury , aneksy do umów i co tylko, potem walczyłam z kartkami świątecznymi i upominkami dla klientów. Kartki i tak poszły szybko, bo miałam gotowe z drukarni – wystarczyło powkładać do kopert i zaadresować , a potem nakleić znaczki - tym się zajął uczeń w wolnej chwili. Więcej pracy było z paczkami, bo to trzeba było zabezpieczyć żeby w transporcie nie fruwało po katonach, zapakować , zaadresować i t d. Zajęło mi to trzy dni. . A tak poza tym zrobiliśmy świąteczne zakupy i te do domu i prezenty , przygotowaliśmy paczki świąteczne dla pracusiów, dokończyłam sukienkę i sweterek dla wnusiątek, i prezenty dla babć, jako – tako ogarnęłam chatkę ( jako - tako , bo na gruntowne porządki zabrakło mi i czasu i ochoty , a jeśli chodzi o kuchnię to i tak niedługo remont więc specjalnie się nie wysilałam, w każdym razie nie bardziej niż w każdą sobotę) , upiekłam chatkę z piernika i zrobiłam z niej dekorację , zrobiłam 2 świeczniki - iglo z kostek cukru i też je ustawiłam jako dekorację – koło igloo kręci się nawet polarny miś i dwa bałwanki. , wspólnie z synowymi upiekłyśmy pierniczki i je ozdobiłyśmy i jeszcze mnóstwo innych mniejszych i większych spraw załatwiłam , zrobiłam , przygotowałam ... Krzysiu i Helenka odcisnęli w cieście piernikowym swoje łapki , a potem Krzyś poszedł spać , a Helenka podawała nam pierniczki , które zdobiłyśmy kolorowymi lukrami.
Na pobuszowanie w necie i czytanie zabrakło mi czasu. Owszem czytam , ale jak przychodzi wnusia. Dziecię upodobało sobie książeczkę „Paweł i Gaweł” - nie wiedzieć czemu i każe mi ją w kółko czytać. No to czytam , po 10-15 razy pod rząd . Czasem robi wyjątek dla „Pan Kotek Był Chory” - ale tylko czasem . I co ciekawe słucha z wielką uwagą. Cały czas siedzi grzecznie obok mnie , trzymając książeczkę z jednej strony i ma przy tym tak radosną i błogą minkę jak by nie wiem jakie szczęście przeżywała..
Dziś w środku dnia urwałam się z biura i pojechałam kupić choinkę. Jakoś krucho w tym roku z żywymi choinkami . Mało i nie zbyt ładne. Wybrałam taką trochę większą ode mnie z ładnymi gałązkami , na których są jeszcze małe szyszki
22.12.

Choinka stoi już na swoim miejscu , choć jeszcze bez ozdób – z prozaicznej przyczyny: okazało się ,że połowa lampek nie świeci. Trzeba zdjąć i założyć inne . Już rano zdążyłam kupić. Rodzinkę dopadł jakiś wirus grypowo - rzołądkowy . Trzy dni temu cierpiał młodszy synalek. Wczoraj trafiło Helenkę i małego Krzysia. Poza tym zimowo: skromne -3 na termometrze i prószący biały puch. Świat od razu wygląda odświętniej. A przed chwilą (ok 19.30) ubraliśmy choinkę.

wtorek, 13 grudnia 2011

14.12.2011 Czas nierzeczywisty , czas dziwny


Stan wojenny paradoksalnie zastał nas w łóżku. Była niedziela , mąż miał w planach nockę w pracy a ja cieszyłam się,że matki nie będzie , bo wybierała się tego dnia do Poznania w odwiedziny do znajomej, która leżała w szpitalu , a to zapowiadało dłuższą część niedzieli bez awantur. A nasz 6-cio tygodniowy synek spał sobie smacznie w łóżeczku z błękitnymi firaneczkami całkowicie nieświadom tego,że wokół szaleje wiatr historii i dzieją się rzeczy ważne. Jako ranny ptaszek obudziłam się wcześnie , około 7,00 . Mąż spał w najlepsze. Próbowałam uruchomić radio , ale nie zadziałało . Kręciłam chwilę gałkami - bez skutku. Pomyślałam, że się popsuło . Za chwilę spróbowałam włączyć telewizor. Na ekranie pojawił się „śnieg” . To moje kręcenie obudziło męża. Spróbował i on z tym samym skutkiem. . Po chwili do naszego pokoju zaglądnął mój ojciec z pytaniem czy może u nas pooglądać telewizję ( nie pamiętam co , ale miał jakiś swój ulubiony niedzielny program) , bo ich telewizor wysiadł . Trochę nas to zdziwiło , bo i u nas nie działał. Ojciec i mąż orzekli, zgodnie, że to pewnie coś z anteną . W tym czasie matka wyszła z domu ,żeby zdążyć na pociąg do Poznania o 8.10.. Kilka minut później „ożyły „ oba telewizory. Na ekranie pojawił się Wojciech Jaruzelski i usłyszeliśmy słynne przemówienie. Staliśmy we troje obok drzwi gapiąc się z niedowierzaniem na czarno - biały ekran , z którego płynęły informacje o... wojnie domowej ? Jakoś nie mieściło się nam to w świadomości. Nie rozumieliśmy. Informacji wysłuchaliśmy tego ranka jeszcze kilka razy . Po jakiejś godzinie wróciła matka z jeszcze dziwniejszymi nowinami: pociągi odwołane , na ulicach i dworcu wojsko , kontrolują i legitymują wszystkich . Ją i jej dwie koleżanki zawrócili z dworca. Na szczęście mąż jednej z nich nie zdążył jeszcze odjechać maluchem i miała czym wrócić do sąsiedniej miejscowości gdzie mieszkała ( przepustki zaczęły obowiązywać od następnego dnia) , dzieje się coś złego. Nie baliśmy się . Na razie był szok i niedowierzanie i jakieś wrażenie absurdalnej groteski . Tego dnia największe wrażenie zrobiła na mnie cisza panująca w mieście. Jak zwykle w niedzielę wybraliśmy się z mężem do kościoła na 11.30 . Przysypane grubą warstwą śniegu miasto sprawiało wrażenie martwego. Nikt nie odśnieżał ulic, znikąd nie dobiegała żadna muzyka, żadna rozmowa, , żaden śmiech , nie przejechał samochód, nie zaszczekał nawet pies nie zapachniał niedzielny obiad. Wydawało mi się, że nawet wrony, których w mieście było pełno i zwykle darły się bez opamiętania , tego dnia ucichły ( realnie rzecz biorąc pochowały się z powodu siarczystego mrozu, a nie stanu wojennego) . Ludzie w ciszy przemykali się do Fary na Mszę Św. Proboszcz ani słowem nie nawiązał do tego co się stało , jedynie po Credo odmówił modlitwę za Ojczyznę i na koniec zaintonował „Boże Coś Polskę” .Głośny zwykle śpiew , potęgowany wspaniałą akustyką zabytkowego kościoła tym razem brzmiał jakoś cicho i bez werwy. Ludzie wychodząc pozdrawiali się skinieniem głowy i szli w swoją stronę nie przystając i nie zagadując się nawzajem. Po drugiej stronie ulicy , naprzeciw kościoła od budynku sądu aż prawie do rynku stały uzbrojone patrole . Nie zaczepiali nikogo , po prostu stali. Taka psychologiczna demonstracja siły. Tego dnia atrakcji czekało nas więcej. Mąż pracował wówczas w urzędzie telekomunikacyjnym . Była to jednostka paramilitarna. Tego dnia miał nockę , która u nich zaczynała się o 17.30. Tuż po 15.00 usłyszeliśmy dzwonek do drzwi . Poszłam otworzyć . Za drzwiami stał uzbrojony w kałasznikowy patrol żołnierzy. Na moment ugięły mi się nogi.. Zapytali o męża , który w tym akurat momencie wyszedł z pokoju. Okazało się ,że ma się natychmiast stawić w pracy . Czekali aż się ubierze i razem z nim wyszli , odprowadzili go do samego zakładu.. Na portierni wartę pełnił inny uzbrojony patrol. I tak już zostało na długie miesiące. Mąż powinien wrócić z dyżuru następnego dnia po 7 .00 rano . Nie wrócił . I to był jedyny moment kiedy się bałam.. Wrócił dopiero około 18.00. Nocą , kiedy wstałam żeby nakarmić Małego usłyszałam dobiegający zza okna jakiś hałas. Sąsiednią ulicą , 50m od naszego bloku jechała kolumna czołgów . Mój ojciec także nie spał . Stał w oknie i liczył. Naliczył ich 236. Następnego dnia , kiedy mąż wrócił już do domu i siedzieliśmy razem przy kolacji , to co się stało podsumował krótko:” trzydzieści lat pracowałem na to ,żeby dostać w pysk” , matka histeryzowała od rana,że jak to , do pracy nie można jechać , tylko trzeba załatwiać przepustki i co to będzie jak do ludzi zaczną strzelać , ja milczałam , bo już tak mam,że jak mnie coś mocno ruszy to nim sprawę sobie przemyślę milczę jak zaklęta. A mój mąż jak zwykle trzeźwy i umiejący wszystko natychmiast zanalizować i wyciągnąć wnioski stwierdził,że zbyt długo to nie potrwa ; rok może dwa i nic nadzwyczajnego się nie stanie a ludzie niedługo się przyzwyczają , szkoda tylko Kraju jako takiego , bo nas to cofnie w rozwoju. Trafniej ująć tego nie mógł. I stało się jak przewidział. Po części rację miała i moja matka : strzelali , choć nie u nas , a inne represje też jakoś nasze miasto ominęły. Internowali zaledwie jedną osobę – takiego wiecznego pieniacza , który po zapisaniu się do Solidarności psuł wszystko do czego się dotknął a potem przypisał sobie zasługi,których nie położył. w żadnej sprawie. Informacja o jego internowaniu dotarła do nas po świętach.
A potem przyszedł dzień jak co dzień i trzeba się było zająć przyziemną walką o byt . Zbliżały się Święta i wszystkich pochłonęły przygotowania . Karpie załatwiła matka przez swój zakład pracy , drogą handlu wymiennego . Gospodarstwo rybackie karpie – zakład odzieżowy resztki tkanin z produkcji mundurów. Kapustę, fasolę , warzywa , jabłka, susz owocowy jakoś dawało się kupić w dwu istniejących prywatnych sklepikach warzywnych - obrotni badylarze nawet w stanie wojennym potrafili zapewnić towar swoim klientom – nic dziwnego,że w gospodarce rynkowej szybko wyrosły im fortuny. Grzybów mieliśmy jeszcze spory zapas z czasów kiedy zbieraliśmy je co roku w wakacje u babci. Gorzej było z cukrem , margaryną , mąką i kawą czy herbatą ale i to udało się kupić bez jakiegoś długiego wystawania w kolejkach. - sklep mieliśmy na wprost okien. Kiedy podjeżdżali z dostawą , wypadało tylko odpowiedni szybko zlecieć ze schodów i przebiec ulicę – zanim ustawiła się kolejka. Nie pamiętam sytuacji,żeby odmówiono komuś sprzedaży , albo odkładano ją na później. Jaja załatwiał ojciec od kolegi z pracy, który pochodził z gospodarstwa. Mięso , również matka tą samą drogą co ryby . Pierniki w sławnej czekoladopodobnej polewie dostarczyła teściowa – z okazji świąt NBP – gdzie pracowała załatwił jakiś ekstra – przydział dla swoich pracowników. Chleba nie brakowało nigdy, bywało jednak,że często był nie świeży albo zakalcowaty , a w soboty trzeba było iść po niego wcześnie rano ..
Zanim jeszcze przyszły święta odbyły się chrzciny naszego synka więc jeśli chodziło o zaopatrzenie mieliśmy podwójne wyzwanie. Gdzieś udało mi się kupić kaczkę – gdzie , za nic sobie nie mogę przypomnieć – i zrobiłam tort z masą z budyniu więc chrzciny były na bogato. Tylko z dojazdem kłopot, bo nie mieliśmy czym do kościoła pojechać. Jedyny taksówkarz, który odważył się jeździć zaraz po ogłoszeniu stanu wojennego był tak pijany ,że nie kojarzył co do niego mówimy. Po kilku próbach namówienia go do przyjęcia zlecenia daliśmy spokój. Wpadłam na pomysł,żeby zwrócić się do znajomego , który był właścicielem moskwicza. Zgodził się , ale kiedy przyszła pora wyjazdu do kościoła nie zjawił się . Cóż było robić , zapakowaliśmy Małego w wózek , opatuliliśmy jak tylko się dało , bo na dworze panował 26 – stopniowy mróz i pojechaliśmy do kościoła. . Kolega dojechał pod koniec Mszy – z prozaicznego powodu ; moskwicz nie chciał zapalić. Wróciliśmy z synkiem autem kolegi , a matka przyjechała pustym wózkiem.
Przygód związanych z tamtym czasem było wiele. Z zaopatrzeniem kłopotów większych nie mieliśmy. Ludzie u nas obrotni ,szybko nauczyli się sobie radzić. Były kolejki , a jakże, największe przy sklepie firmowym, gdzie od czasu do czasu pojawiały się kolumny . Raz po raz musiała interweniować milicja . Ciężko było o kartkowy alkohol a żyletki, rajstopy, papier toaletowy i szampon familijny kioskarka wydzielała po sztuce na osobę. Wszystkie produkty z tamtych czasów kojarzą mi się jako popularne. Była herbata „Popularna”, proszek „Popularny” , papierosy „Popularne „ , nawet cukierki irysy zdarzały się popularne ( jeść się ich nie dało , byly twarde jak kamienie ). Nauczyliśmy się robić coś z niczego . Robiło się kotlety z konserw turystycznych , blok z mleka w proszku , zbierało skrzętnie resztki mydła , wkładało do plastikowych siateczek po warzywach , taką siateczkę wypełnioną mydłem moczyło w gorącej wodzie , ugniatało w zwartą bryłkę , a potem wiązało siateczkę na zlewie i używało mydła aż do wyczerpania., przerabiało ubrania, dziergało swetry i czapki.. Ja miałam dobrze – matka pracowała w zakładach odzieżowych szyjących mundury. Często przywoziła resztki z produkcji . Zakład sprzedawał je pracownikom , albo wymieniali z innymi zakładami np. na ryby czy płody rolne . W tamtym czasie miałam mnóstwo świetnych ciuchów tyle że zszywanych z 30-40cm kawałków i w kolorach mundurowych: i garniturowych : stalowych , czarnych, khaki, granatowych, brązowych itp. Raz po raz udawało się kupić jakieś odrzuty z produkcji w postaci garniturów lub szytych „na Zachód” sztruksowych koszul i kompletów. To jednak zdarzało się rzadko.
Mniej – więcej na wiosnę zaczęły się pojawiać dary. W kościołach albo w opiece społecznej. Jakieś produkty żywnościowe , odżywki dla dzieci i leki. Te ostatnie w dużej części okazywały się przeterminowane , niektóre były częściowo zużyte. Po dary ustawiali się wszyscy czy tego potrzebowali czy nie – kusiło zachodnie pochodzenie. My , za namową znajomego księdza wybraliśmy się po dary dwukrotnie. Już po pierwszym razie powiedziałam ,że nigdy więcej ale potem rozdawali żywność dla niemowląt więc poszłam raz jeszcze.
Jakoś szczególnie mocno nie odczuliśmy tych wszystkich ograniczeń wynikających z wprowadzenia stanu wojennego .Drażniło oczywiście ,że nie można pojechać w odwiedziny do znajomych czy rodziny , nawet do sąsiedniej miejscowości , że trzeba przestrzegać godziny policyjnej , a listy przychodzą rozcięte i opieczętowane wielkim stemplem” ocenzurowano” . Mnie osobiście to śmieszyło , zwłaszcza gdy odbierałam listy od przyjaciółki. Pisałyśmy różne babskie bzdurki . J , akurat się zaręczyła i w każdym liście były jakieś zachwyty nad jej wybrankiem, ja pisałam o sprawach domowych., książkach , pomysłach na przeróbki . Nic co mogło w jakikolwiek sposób komukolwiek zagrozić czy choćby wzbudzić podejrzenia. .

poniedziałek, 12 grudnia 2011

12.12.2011 Brak mi czasu

Dzieje się tyle i w takim  tempie, że brakuje mi dnia . Zimy " ani widu ani słychu " , chociaż nastrój w mieście już świąteczny.

wtorek, 6 grudnia 2011

6.12.2011 Sprawy babusine w wielkim skrócie.


Od ostatniego wpisu zdążyłam już trzy kolejne zacząć i nie dokończyć. Wciąż mi coś w tym przeszkadza.  Roboty mam mnóstwo , aż nie wiem co najpierw do ręki łapać. W pracy tak se. Kontrakty mamy , kasa schodzi w tempie rekreacyjnym. , co mnie strasznie dołuje , bo wykładamy z rezerw a nie z bieżących wpływów.  To kiedyś się cofnie , ale pewnie nie prędzej niż przed świętami i na przełomie roku. 
W domu pilnie pracuję nad świątecznymi prezentami dla babć i sweterkami dla maluchów. Idzie mi marnie i powoli, bo innych spraw do załatwienia mnóstwo. Jedno co mnie cieszy to to,ze firmowe kartki świąteczne mam już do odbioru z drukarni i pisać ich nie będę musiała i zestawy upominkowe dla najważniejszych klientów też już przygotowane – też gotowe. Z świątecznych zakupów na razie mam kilka prezentów , mak , olejki i proszki do pieczenia , grzybki suszone i papier do prezentów , „złapany w locie” przy okazji  cotygodniowych zakupów. 
Z innych spraw to znów mieliśmy kłopot z synową . Zachorowała w piątek po południu. Lekarz rodzinny podejrzewał wyrostek. , odesłał do szpitala. W szpitalu zbadali , kazali do chirurga i ginekologa , żeby sprawdzić czy nie jakieś kobiece sprawy. Chirurg orzekł,że nie jest w stanie stwierdzić  czy na pewno, bo nie jest specjalistą od przeszczepionych nerek i nie jest pewien czy to wyrostek czy coś z nerką , a w ogóle to taki stan wygląda na ciąże !!!  „Specjalista” ,że niech Pan Bóg obroni ( tu mi się ciśnie nieparlamentarne słówko) . Na szczęście transplantolog i ginekolog okazali się normalni i sytuację opanowali.  Profesor transplantolog, do którego A. zadzwoniła, powiedział jakie zrobić badania i kazał przyjechać gdyby stan się pogarszał , a ginekolog – ten sam , który zajmował się A , kiedy była w ciąży, specjalnie dla niej otworzył w sobotę przychodnię ,zbadał ją jak należy , przejrzał wyniki, skonsultował sprawę z nefrologiem i transplantologiem i postawił diagnozę na tej podstawie. Przepisał leki i załatwił pielęgniarkę do robienia zastrzyków. Okazało się ,że to nie wyrostek  tylko zapalenie nerki., co też jest nieciekawie , bo A ma tylko jedną i to przeszczepioną . Leki pomogły. Po trzech dawkach dożylnie spadła gorączka i przestało boleć. Tylko mała chodzi smutna , bo nie może zrozumieć dlaczego mama cały dzień leży i się z nią nie bawi. 
A poza tym: 
Rekordu Guinnesa nie pobiliśmy – na całym świecie do rekordu zabrakło 500 osób.
Na ostatniej degustacji dostaliśmy od firmy prezent w postaci butelki luksusowego wina za staż . Okazało się ,że jesteśmy jednymi z najstarszych klientów . Blisko 17 lat już jeździmy na degustacje i kupujemy wina . 
Kupiliśmy nową kuchenkę mikrofalową . Z czarnym błyszczącym panelem – pasującą do okapu i wystroju nowej kuchni . Stara jeszcze działa , ale mężuś znów wymyślił ,że skoro już będzie remont to i kuchenkę zmienimy . No to zmienimy . Kuchenka bez „fajerwerków” - tylko z opcją grilla , ale teraz takich jest większość . Nie zamierzam w niej gotować . Ma służyć tak jak dotąd ,do odgrzewania i rozmrażania. 
Dziś wybieram się z wnusią na festyn mikołajkowy i uroczyste zapalenie lampek na miejskiej choince

piątek, 25 listopada 2011

22/25 .11.2011 Sprawy babusine , dopisywane z doskoku


Skąd się te wszystkie papierzyska biorą ? Przysypią mnie kiedyś... Psioczę sobie , ale ta nieprzebrana ilość papierzysk świadczy jednak o tym ,że jest praca. No i to jest jakiś plus..
A tak poza tym , to sezon świąteczny niniejszym uważam za otwarty. Kupiłam kilka pierwszych prezentów i świąteczne naklejki na prezenty oraz sandacze. Wcześnie jak nigdy ale trafiła się okazja prosto z hodowli , już wstępnie oprawione. Dokończyłam oprawianie , zamroziłam ; na Wigilię jak znalazł i bez roboty. Jutro idę do redakcji zamówić kartki świąteczne dla klientów ( oraz inne druki firmowe) a po południu jedziemy z mężusiem wybierać zestawy upominkowe dla naszych najlepszych odbiorców i zleceniodawców. Trochę tego będzie w tym roku.. Właściwie już wybraliśmy , jutro tylko je zakupimy. W sobotę obmyśliłam sobie świąteczny wystrój mieszkania . W firmie będzie jak zwykle – firmowe bombki na choince i mały stroik na murku obok drzwi. . Dla dzieci kupiłam dziś książeczkę o narodzinach Jezusa . Tekturowe , twarde kartki, bajecznie kolorowe obrazki i wiedzy akurat tyle ,żeby przyswoiło ją sobie dwuletnie dziecko. Będę czytać i opowiadać wnusi, a za rok obojgu. Sprawy zawodowe „wywiały” mnie na drugi koniec miasta, musiałam przejść obok Veritasu , no i wypatrzyłam na wystawie.
23.11.minęły 23 lata założenia firmy . Gdybyśmy wtedy wiedzieli na co się porywamy pewni e nigdy by nie powstała . A może jednak … Duch pionierski w nas tkwił od zawsze. I mimo tego użerania się i nieustającej walki o byt , chyba byśmy inaczej nie umieli wybrać . Obydwoje z mężusiem lubimy samodzielność, nie lubiliśmy mieć nad sobą szefów , mamy mnóstwo pomysłów, których nigdy byśmy nie zrealizowali pracując na etacie. No i lata ciężkiej pracy przekładają się w końcu na wymierne korzyści. Żyje nam się łatwiej i bez liczenia każdej złotówki. Z drugiej strony jak pomyślę ile nam zabiera Państwo , to tracę motywację do pracy.
A 24.11.2011 zakwitła forsycja . Na krzaczkach przy parkingu koło naszego biura. . W ogóle jak na tę porę roku anomalii dużo i dziwne. Pogoda piękna , od września bodajże kropla deszczu nie spadła , gdzieś tam w czyimś ogródku zaowocowały truskawki , a rzeki , które jeszcze kilka miesięcy zalewały 1/3 kraju wysychają. Wojnę wróży , czy koniec świata jakiś ? Zaraz mi się początek Trylogii skojarzył . Tam też było o anomaliach pogodowych i szarańczy od Dzikich Pól. Czym się skończyło – wiadomo. Daleka jestem od snucia teorii spiskowych , ale czasy są ciężkie...
Dziś 25 jestem zła, a w każdym razie zdołowana i niepocieszona . Wyrzuciłam ponad 9 tysięcy w błoto ( znaczy do Urzędu skarbowego odprowadziłam ) i lokal , który marzył nam się na firmę wystawili do przetargu za dużo wyższą cenę niż braliśmy pod uwagę . Tym samym do przetargu nie stajemy. Cóż może innym razem , ale ten był na tyłach naszego bloku , ponad 200m2 , parking . Idealnie na nasze potrzeby choć wymaga kapitalnego remontu .

niedziela, 20 listopada 2011

20.11.2011 REKORD GUINNESA


Tak , tak... Braliśmy dziś udział w próbie pobicia . Jeszcze nie wiem czy się udało , bo nie zaglądałam na stronę, a poza tym nie wiem czy wyniki publikują tak od razu. Jak pewnie niektóre z Was pamiętają jesteśmy miłośnikami wina i od lat 15 -tu bywamy na degustacjach urządzanych przez pewną firmę trudniącą się sprzedażą win z różnych stron świata. I dziś właśnie była jedna z nich. Szczególna , bo biliśmy rekord Guinnesa w największej degustacji win na świecie. Polegało to na tym ,że na całym świecie , w kilkudziesięciu krajach świata – w różnych strefach czasowych o różnych godzinach ( u nas wypadło o 12.00 w południe ) wznosiliśmy toast włoskim półwytrawnym , czerwonym winem Primitivo Salento rocznik 2010 wyprodukowanym specjalnie na tę okazję . Nawet etykieta na butelce do tego nawiązuje , co widać na fotce. W Polsce odbyły się degustacje w kilku miastach . W Poznaniu wzięło udział 175 osób . Impezka sympatyczna . Powitano nas lampką reńskiego wina musującego, potem w południe był toast Primitivo , a potem degustacja jeszcze dwóch gatunków : argentyńskiego półsłodkiego i francuskiego likierowego – oba czerwone. No i duże upusty na złożone dziś zamówienia. . Skorzystaliśmy – lubimy mieć dobrze zaopatrzoną „piwniczkę „ win.  

wtorek, 15 listopada 2011

15.11.2011 Sklep z herbatą

uwielbiam go . Nazywa się właśnie tak : po prostu „Sklep z herbatą „ . Jest stylowy , z takim nieco XIX - wiecznym klimatem. I pachnie upajająco. Stylowe półki , gabloty i regały z surowego , bejcowanego drewna. W tle nastrojowa muzyka , delikatnie podświetlone fragmenty półek , a na półkach ! Cudeńka . Jakieś kolorowe puszki , słoiczki, filiżanki za spodkami lub bez , – niektóre niepowtarzalne ,kubki mniejsze i większe szydełkowe mini- serwetki, siteczka ,koszyczki, czajniczki, imbryczki, zaparzacze , świece , opakowania do prezentów, szydełkowe aniołki, motylki i kwiatki a wszystko to w prześlicznych kolorach i ogromnej ilości wzorów. Na regałach i ladzie stoją brzuchate słoje z pachnącą zawartością : herbaty czarne, białe, zielone, mate ,roibos, pu-erth , herbaty w saszetkach, herbaty owocowe i przeróżne kompozycje kwiatowo - ziołowo-owocowe i klasyczne w różnych opcjach ... Jedne z dodatkami , inne bez ,o pięknych,, pobudzających wyobraźnię nazwach. Jak pięknie brzmi np. „kwiat lilii”, albo „duch puszczy” , albo „jesienny wieczór „ . Dziś kupiłam trzy :”wiśnie w rumie „, „zaczarowany ogród” i „ żar pustyni” . Na osobnym regale, kawy z całego świata , podobnie jak herbaty wsypane do szklanych , pękatych słojów. Dla podkreślenia klimatu pomiędzy słojami , przysiadły jutowe worki wypełnione pachnącymi ziarenkami. Wybór mniejszy niż w herbatkach ale też imponujący . Kilka wypróbowałam . Szczególnie przypadły mi do gustu kawy o smaku miętowym i pomarańczowym. . Na samej górze regału stoi kilka stylowych ręcznych młynków , jeden , na moje oko staroć wisi na ścianie. Ten nowoczesny elektryczny ,używany do mielenia w sklepie, dyskretnie schowany za wielkim koszykiem wypełnionym dodatkami do herbaty . Czego w nim nie ma : słoiczki z konfiturami w różnych smakach, buteleczki z syropami, kandyzowany cukier na patyczkach, saszetki z cukrem trzcinowym , słoiczki z czystym miodem i słoiczki z migdałami i orzechami zatopionymi w miodzie i kandyzowane owoce . Pyszności ! I wreszcie wystawa na witrynie : niski stoliczek , na nim zastawa jak do podwieczorku ( dziś była w drobne różyczki ) , plaski koszyczek z kilkoma torebkami napełnionymi herbatami w różnych gatunkach ), drewniane , z otwarym wieczkiem pudełko z kawą , a obok prosty szklany wazon z gałązkami ,na których właścicielka zawiesiła szydełkowe jesienne listki . Całości dopełniała stojąca na brzegu stoliczka lampa naftowa – przerobiona na elektryczną . Oświetlała ten stoliczek ciepłym , stonowanym światłem aż patrząc na ten stoliczek chciało się przy nim usiąść . „Stoliczkowa” wystawa jest zresztą w tym sklepiku zawsze. Zależnie od pory roku zmienia się tylko zastawa , zawartość koszyczka z herbatkami i zawieszki na gałązkach. . Ciekawa jest też obsługa sklepu. Właścicielami jest młode małżeństwo . Obsługują na zmianę , czasami zastępuje ich pewna starsza pani. Właścicielka ubiera się w długie miękkie i powiewne spódnice i bluzki z żabotami , a włosy upina w stylowy koczek ,taki ma styl – w mieście widuję j ą tak samo ubraną . Ale w sklepie zakłada na to staroświecki fartuszek z falbanką. Idealnie do klimatu sklepiku. Jej mąż kiedy jest w sklepie wdaje się w rozmowy z klientami – kapitalnie opowiada o tym co sprzedaje i jeśli ktoś kupuje kilka torebek ,nie proszony wiąże torebki z herbatą w bukieciki. - jak kwiaty. Właścicielka i starsza pani w wolnych chwilach szydełkują . Już kilka razy zastałam je z robótką w ręku , gdy trafiłam na moment,,że akurat nie miały innych klientów. To one robią te wszystkie ozdoby, serwetki i aniołki.. Kilka lat temu podpatrzyłam u nich wzór na śnieżynki.. Drzwi w sklepiku rzadko się zamykają na dłużej. Sklep z herbatą cieszy się w mieście wzięciem . Dziś przechodziłam w pobliżu i oczywiście musiałam do niego zajrzeć , a że zapas herbatek w domu mi się wyczerpuje to kupiłam. Zresztą wstąpiłabym do niego nawet gdybym miała zapas , bo to sama przyjemność kupować w tym sklepiku..

poniedziałek, 14 listopada 2011

14.11.2011 Świętowanie

Weekend upłynął nam biesiadnie. Jedenastego świętowaliśmy Św. Marcina – jakoś tak bliższe nam to święto niż to oficjalne , państwowe. Był dobry obiad i tradycyjne świętomarcińskie rogale z białym makiem. U nas w Wielkopolsce prawdziwy dzień Niepodległości wypada 28 grudnia . Kiedy reszta Kraju cieszyła się już wolnością Wielkopolska dopiero o nią walczyła i wywalczyła. Nasze powstanie było jedynym udanym w historii Polski. Ale o tym nikt nie mówi . Utarło się,że należy czcić klęski a nie zwycięstwa.. Szkoda, bo to działa destrukcyjnie na morale. Oczywiście tę umowną , oficjalną datę szanujemy . Z niedowierzaniem patrzyłam na zadymę na ulicach Warszawy , a potem zdziwiłam się jeszcze bardziej kiedy w TV pokazali działacza Młodzieży Wszechpolskiej , który w żywe oczy się tej zadymy wypierał,że niby szedł w tej manifestacji i żadnej zadymy nie było ! No ja p..... k...... m..... - wiązka rodem spod „Świdra „ sama się ciśnie na usta. Mnie tylko interesuje kto zapłaci za spalony wóz transmisyjny i inne poniszczone mienie . Za straty w policji wiadomo: my podatnicy – tak to już jest , żyją z naszych podatków , a robotę mają taką,że straty czasem się zdarzają i te materialne i niestety te w ludziach również. Na pewno nie zapłacą ubezpieczalnie. Każda zastrzega sobie w regulaminie ,że ubezpieczenie nie obejmuje zamieszek ulicznych i działań wojennych. Zastanowiło mnie też dlaczego policja nie zareagowała bardziej zdecydowanie – na taką bandę zadymiarzy należało użyć gumowych kul i lać pałkami ile wlezie. I jak tak sobie o tym myślę , to przychodzą mi do głowy tylko dwie możliwości : albo policja jest tak słabo wyszkolona ,że się boi – nie wiem, może w ogóle nie ćwiczą starcia z tłumem , albo wciąż w nich tkwią naleciałości z poprzedniego ustroju. . Nie chcą żeby ich porównano do zomowców i MO i zarzucono nadużywanie środków przymusu ,za co musieliby się tłumaczyć. Niestety tego typu opory nie zapewnią nam obywatelom bezpieczeństwa , a do tego przecież policja została powołana i na to łożymy w postaci podatków. No, ale nie można za dużo spodziewać się po policji , która przez z górą 10 lat nie odnalazła zabójcy swojego dowódcy. W sumie przez tę rozróbę Święto straciło swoją rangę.
Sobota minęła z prędkością światła. Przed południem przyjechała młodzież po Helenkę , która nocowała u nas ,z powodu imprezy urodzinowej z okazji 30-tki starszego synalka. Posiedzieliśmy chwilę przy herbacie i pozostałościach rogali. W tzw. międzyczasie zadzwonił klient - umówiliśmy się ,że podjedziemy do biura. Kupił sprzęt , a my udaliśmy się na zakupy do marketu. Zeszło nam trochę, bo oglądaliśmy zestawy upominkowe – już myślą o podarunkach świątecznych dla naszych kontrahentów. Pomiędzy pólkami przewalały się tłumy . Jakby za darmo dawali.. Ominęło mnie gotowanie obiadu, bo miałam z poprzedniego dnia – dorobiłam tylko ziemniaki.. ledwie zdążyliśmy dopić popołudniową kawę i a już trzeba było się szykować na kijki. Moje towarzyszki wypraw nie odpuściły nawet w wolny weekend. Wróciłam ze spaceru i już był czas jechać na imieniny do młodszego synalka. Imprezę robi w przyszłą niedzielę ale złożyć życzenia i tak pojechaliśmy. U synalka niespodzianka : mały Krzysiu dorwał się do takiego pchacza na kółkach , najpierw przewrócił go dwa razy wyciągając w ten sposób na środek pokoju a potem chwycił uchwyt , podciągnął się i pomaszerował przez pokój na dwóch nóżkach podpierając się pchaczem. A wieczorem zrobił prezent rodzicielowi i po raz pierwszy zawołał „tata” . Skąd takie maleństwo to potrafi – przecież w środę skończy dopiero 9 miesięcy...
W niedzielę niby to spokój od rana, nawet sobie dłuższą kąpiel w wannie zaliczyłam ale już po wcześniejszym obiedzie zadzwoniła synowa z pytaniem czy nie mam jakich serwetek z dziecięcymi motywami . Nie miałam , chociaż serwetek mam ze dwie szuflady. No ,to czy mogłabym kupić , bo zapomniała a nie mają już czasu przed przyjściem gości wyskoczyć po nie do sklepu. Czego się nie robi dla wnusi. Pojechałam. Wybór był kiepski więc padło na Kubusia Puchatka .Reszta popołudnia minęła nam przy dwóch tortach. - jeden synalka , jeden wnusi i kolacji . Mała jak zwykle dostała mnóstwo prezentów. Najbardziej spodobało jej się liczydło .Takie zwykłe , drewniane na jakim nasze pokolenie uczyło się liczyć . Ciotka matematyczka ( siostra mężusia) jej kupiła – bo kto inny wpadłby na taki pomysł. Naszą lalę - sierotkę Mała od razu nazwała Kasią i ułożyła do snu na kanapie. I na koniec kiedy już goście się porozchodzili a i my wróciliśmy do siebie mogłam wreszcie ,spokojnie poczytać. Nie miałam nic nowego na tę okazję więc sięgnęłam po „Reanimację” , a właściwie to sama mi w ręce weszła jak tylko otworzyłam biblioteczkę i teraz kiedy ją czytam drugi raz doszłam do wniosku ,że to bardzo dobrze napisana książka , choć trochę tendencyjna jeśli chodzi o postrzeganie siebie przez środowisko lekarskie. Jakości i urody języka można jednak pani doktor autorce pogratulować .Noooo …. i takie to nasze świętowanie …A dziś zimowo : mgły , na drzewach szadź , ludzie w ciepłych kurtkach i szalikach i skrobanie szyb w aucie .

środa, 9 listopada 2011

9.11.2011 Długi dzień ...

Zimno i mgliście. Zdecydowanie się od wczoraj ochłodziło. Od jutra chyba przyjdzie nosić zimowe botki i rękawiczki.
Z jesienno – zimowej listy spraw do załatwienia zrealizowałam 6 punktów w całości, 4 są w trakcie, reszta czeka na swoją kolej. Czasu mam mało i większość energii pochłania mi praca więc do kolejnej w domu nie specjalnie mi śpieszno. Dziś dzień zapowiada mi się długi , po 16.00 przyjedzie klient, potem jeszcze mężusia do medyka muszę wysłać , co proste nie będzie, bo jak tylko się lepiej poczuł to już medyka nie potrzebuje. Ale musi iść do kontroli. Jak go nie wkręcę i z domu nie wypchnę to powie, że zapomniał i nie pójdzie. W tym układzie kijki chyba na dziś mi odpadną. Staram się , ale więcej jak 3 razy w tygodniu nie daję rady, choćbym chciała.
Jutro wybieram się na targ. Właściwie to nie wiem po co. Na pewno kupię jakieś owoce i warzywa,i pokręcę się pomiędzy straganami. Chwilkę , bo targ jest rano , a ja się urywam z pracy .
A poza tym to się cieszę,że wolne w perspektywie. Pośpimy, pojemy rogali świętomarcińskich , coś poczytam , może dokończę sukienkę Helenki albo jeśli pogoda jeszcze się utrzyma pojedziemy na jakiś świąteczny spacer po lesie. Wprawdzie wieczorem pilnujemy wnusię , a może i wnusia ( to jeszcze nie przesądzone) , bo młodzież imprezkę urządza z okazji 30-tki synalka . Dla rodziny kawa w niedzielę , razem z urodzinową Helenki..

poniedziałek, 7 listopada 2011

7.11.2011 Lidka! Mówisz- masz ! Tego,że się świetnie przy tym wpisie bawilam dodawać nie muszę .

My tu w naszym fyrtlu żyjymy po swoimu. Ale zaś w dumu porzundek musi być totyż lumpy i inne przydatne w dumu retynta trzymomy w szafunierkach, śpimy w betach na wyrze, świcimy funckom – takom wiycie ,niedużą z knypsotkiem na kabelku ( lampka nocna z wyłącznikiem na kablu) . Do mycia i czyszczenia używomy szrobra i innych śrupoków, w sobotę obowiazkowo trzebno się wybachać – latym w jeziorku też czasami. Żeby w domu był porządek to chodniki wynosimy na podwórek i wieszamy na sztynder żeby je wytrzepać a śmieci na gemyle wyćpić.
Zakładomy na się klufty ( panowie) westki ,jaczki, spódniki, jupki albo katany , na głowę bobę, na ręce glazejki , na nogi, reble, trzewiki, gdynki albo pepegi, a po dumu laczki. A jak kto bogaty to i pelisę nosi ( płaszcz podbity futrem) Jemy plyndze, szabelek (fasolka szparagowa), ślepe ryby, smelkę i kluchy na łachu inaczej mówiąc pyzy albo buchty, sznytki z leberkom albo tyż zez smolcem zez skrzyczkami , placek na młodziach , szneki z glancym i leguminy. Popijamy blondkom albo lemunadom.
Pyry trzymomy w antrejce ( korytarzu) na ryczce wsypane do tytki albo w sklepie w kistach.
Na ogródku rosną nam redyski, angryst , świętojanki, drzuzgowki i dalmatynki. Hodujemy króle, kejtry i kociambry . Do pielenia grządek służy nam haczka , a pyrki sadzimy w radlonkach .
W stawie żyją sobie rapityndy i rapituchy ( żaby i ropuchy) a ponad głową fyrają glapy ( fruwają wrony)..
Kobity heklują na hekiełku i sztrykują na igliczkach . Szczunki i mele chodzą do lani , bajki i inne szporty opowiadają gzubom babusie i dziadzie , a w odwiedziny jeździmy do wuja Zbycha albo ciotki Boguchy ( imiona przykładowe) , oczywiście trzebno najpierw samochód wyrychtować. Małe gzubki wozi się szportkom (spacerówką) .
Do Poznania to najlepiej dojechać baną a po Poznaniu jeździć bimbami.. No,można tyż nawet z samiutyńkich Rataj na Dymbiec dyrdkom lecieć ale to kawoł drogi , lepii wziąć taryfę.
Żeby pociąć drewno trzeba mieć krajzege,albo zwykłą żogę , a żeby prosto powiesić obrazek waserwogę . Używa się ajzoli ( coś metalowego o bliżej nieokreślonym przeznaczeniu) , dinksów i wihajstrów a żeby zrobić coś na wysokości potrzeba drabki najlepiej takiej co się nie lyro.
Chodzimy do zologu , czasem na migane – całą eką ( całą paczką, gromadą ) . Przez okno albo zza winkla wykukujemy , (wyglądamy przez okno albo zza rogu) . A do lasu chodzimy zbiyrać betki .Świeci nam klara – słońce a prawa i porządku pilnują szkieły . ( szkieł w bioły bobie , to policjant z drogówki) .
Jak się wiara na się wkurzy to jedyn drugiego szkiytom albo giyrom w rzyć kopnie, albo w sznupę lub kluke wyrżnie dechom.
Jak wszyndzie tak i u nos nie lubimy rożnych szuszfoli , opyplusów szplinów i rojbrów . Gielejzy co to nic stetrać nie umi tyż nie.
Mogłabym tak jeszcze długo , bo gwarę wielkopolską kocham po prostu. Przyznać się jednak muszę ,że choć znam słownictwo i zwroty nie umiem się nią posługiwać potocznie . Polecam "Blubry Starygo Marycha " - świetne kawałki w naszej gwarze.

piątek, 4 listopada 2011

4.11.2011 PYRY

wdzięczny temat ,że tak powiem . A wałkuje go dziś moje ulubione radio. Że niby z mody wychodzą, że teraz to inne warzywa i w ogóle Pyrlandia to już nie stolica pyry. No i zaczęłam się zastanawiać jak to u mnie z tą naszą regionalną potrawą .
Takich „z wody”to za często nie pyrtolę – w sobotę i niedzielę conojwyży . W tygodniu to zwykle zupy , albo coś na szybko. Chociaż jak się tak zastanowić to zupę z pyrek przynajmniej raz na miesiąc mam. Plyndze tyż ze dwa trzy razy , czasym szagówki albo kluchy na tartych pyrkach ze skzryczkami zez wyndzony słoniny wytopionymi.. No i czasym jakąś sałatkę zrobię i frytki tyż, choć to nie zdrowo. A na Popielec i we Wielgi Piątek to już pyry w mundurkach zez gzikiem być muszą , albo tyż zez śledziem w śmietanie. Kiedyś nawet babkę upiekłam z surowych pyrek . No i do prawie każdy zupy pyrki dokładom.
Pyry od bambra kupuję , a właściwie to teroz od bamberki, bo ze dwa lata już bydzie jak wdową się została. . Jak mi kiedy pyrek braknie do do marketu letę . Nimiecki market to i pyry porzundnie w workach , posegregowane i czyściutkie leżą na stoisku z warzywami. I zjadliwe tyż są .
A w ogóle to podobno mają tylko 60 kalorii ( ryż 120, a makaron 260) więc to nie prawda,że tuczą , a dziś się jeszcze z radia dowiedziałam ,że i magnezu i witaminy c dużo , a poza tym spożywanie ich pomaga obniżać ciśnienie krwi. Czyli powinnam je jeść. Najbardziej lubię takie mundurkach , z solą i masłem , albo z kwaśną śmietaną . Z dzieciństwa pamiętam jak babcia co dwa- trzy dni gotowała w takim wielkim kotle dla kur i kaczek . Często wkładała na wierzch kilka ładniejszych – takich do użytku w kuchni .Gotowały się w mundurkach w tym kotle . Nie wiem co to była za odmiana , ale były pyszne . Nigdy potem lepszych nie jadłam. Zjadaliśmy je z solą i masłem , pojadając kwaśnym mlekiem na kolację , albo tak sobie – jako przekąskę. Pamiętam też pyszne danie na piątek: ziemniaki z poprzedniego dnia pokrojone w plasterki ,odsmażone na smalcu , z dodatkiem kilku krążków cebuli , obsypane solą pieprzem i odrobiną majeranki , a do tego polewka – taka kwaskowa zupka robiona z maślanki lub kwaśnego mleka . Pyszności ! Tego nie gotuję , bo mój mężuś nie lubi polewki. Za to za odsmażanymi ziemniakami przepada. . Ja zresztą też.
A na stare ziemniaki mam swój patent . Patent pochodzi z książki kucharskiej mojej babci – z roku 1918. Przeczytałam całą ,łącznie z poradami i kosztorysami – tak, tak kosztorysami jak gospodarować kasą , ile i na co jej przeznaczać mając do dyspozycji określoną kwotę. Ale wracając do ziemniaków. Żeby polepszyć ich smak , szczególnie na przednówku , kiedy już są stare należy do garnka włożyć ćwiartkę obranego jabłka i razem gotować. Sprawdza się – faktycznie są lepsze.
Nooo, to by było na tyle, o tych pyrach.

czwartek, 3 listopada 2011

3.11.2011 Babusine sprawy się mnożą a czas ucieka




Spraw mniejszych i większych mam taką ilość ,że nie nadążam. Jeszcze więcej chciałabym zrobić , tylko ten czas za szybko ucieka. Wczoraj pojechaliśmy z mężusiem do zaprzyjaźnionego medyka. Mężuś z wynikami i z kaszlem, ja tym razem bardziej na przyczepkę. Czuje się dobrze, bóle głowy mi minęły , ciśnienie wprawdzie mam trochę podwyższone ale nie przeszkadza mi to w normalnym funkcjonowaniu więc nie zawracałam medykowi głowy swoją osobą tym razem. Coś trafiło mi ślubnego w tym roku., co parę tygodni łapie jakieś infekcje. Dostał antybiotyk i kategoryczny nakaz leżenia w łóżku co najmniej 3 dni. Uszykowałam termos z herbatką , jedzenie i zapas chusteczek do nosa i niech leży. Firma nie runie bez niego , jak poleży do soboty . Ogarniemy ten majdan sami z chłopakami.
Starszy synalek kończy dziś 30 lat. Kto by to pomyślał, że mamy takiego starego syna . Impreza 13 listopada wspólna z drugimi urodzinami Helenki. . Małej kupiliśmy kolejną lalę z pracowni przy muzeum lalek – z serii postaci bajkowych . Tym razem sierotkę i na ręce rodziców damy jakąś kasę na potrzeby maluchy , a dla synalka zamówiliśmy srebrne, wysadzane rubinami ( bo to jego kamień zodiakalny) i z grawerowanymi inicjałami spinki do mankietów i krawata .Nawet jeśli nie będzie ich nosił ( sądzę ,że jednak będzie , bo tak jak my lubi piękne rzeczy) to będzie miał pamiątkę od rodziców. Żona kupiła mu stołowe piłkarzyki , bo sobie zamarzył ,że postawi je na działce rekreacyjnej i będą sobie grać w czasie spędzania tam wolnego czasu. Piłkarzyki przechowujemy w naszej piwnicy . Ciekawe jak mu je A wręczy , bo ciężkie niemożliwie.
W marketach już zaczęli okres świąteczny : bombki, ozdoby , gwiazdorki , aniołki i, reniferki. Chyba w obawie,że kryzys światowy się pogłębi i ludzie przed świętami kupować niczego nie będą . Będą , będą . Przynajmniej u nas , kupowali w stanie wojennym ( no, raczej zdobywali ) to i w kryzysie światowym będą .
Okładki do zeszytów prawie gotowe. Jeden muszę tylko polakierować , z drugim jeszcze trochę więcej pracy, ale sama okładka też już gotowa. Kosz z owocami świetnie się sprawdził jako obciążnik. - wszystko się ładnie , równo pokleiło i nie zwija się po wyschnięciu. Sukienka dla Helenki idzie mi trochę gorzej – ale trudno ; wymyśliło się skomplikowany fason , to się ma za swe .
Za oknem piękna , ciepła , bajecznie kolorowa jesień .

poniedziałek, 31 października 2011

31.10.2011 W okół cmentarza

Tak sobie myślę ostatnio o minionym ,pora roku odpowiednia po temu przecież i nastrój jakiś taki nostalgiczny. Nawet muzyka w moim ulubionym radiu., poranne mgły i dywany złotorudych liści zaścielające ulice... No i jutrzejsze święto oczywiście... Kiedy byłam małą dziewczynką i mieszkałam na wsi do tego święta przygotowywaliśmy się bardzo starannie, nie było wówczas zwyczaju palenia zniczy czy lampek w ciągu roku. Ten zwyczaj wiązał się tylko ze Świętem Zmarłych. Przed Świętem trzeba było umyć nagrobki , posprzątać w okół grobów , wyłożyć je świeżymi gałązkami świerku albo mchem., przygotować znicze i wieńce. W sklepach tego nie było, albo raczej zdarzało się ,że się pojawiały . Małe , kolorowe , szklane lampki wypełnione woskiem. Po święcie starannie się je zbierało ,żeby były na następny rok. Cały rok zbierało się też resztki zwykłych świec , topiło potem to wszystko w puszcze po rybach i wlewało do szklanych pojemników zatapiając knot zrobiony z kawałka bawełnianej tasiemki. Domowym sposobem robiło się też wieńce. Na podłożu z mchu upinało się drutem liście paproci, szyszki świerkowe i krepowe kwiaty , też robione domowym sposobem .Liście paproci i szyszki malowało się srebrolem . Kwiaty z krepy robiło się w prosty sposób . Brzegi odpowiednio przyciętej w paski krepy zawijało się na igliczce do robienia rękawic , potem skręcało ,obwiązywało drutem i wyginało krepę w różne strony . Powstawał w ten sposób kwiat . Żeby nie zamókł na deszczu zanurzało się te kwiaty w rozpuszczonym wosku. Takie robione domowym sposobem kwiaty były ładniejsze niż plastikowe ze sklepu z artykułami przemysłowymi. Znałam parę osób, które umiejętność robienia kwiatów z krepy opanowały w sposób perfekcyjny i potrafiły z tego wyczarować prawdziwe cudeńka. Samo święto w tamtym czasie lubiłam, choć nabożeństwo wydawało mi się strasznie długie i nie bardzo rozumiałam dlaczego musi tyle trwać. Często na cmentarz do pobliskiego miasta chodziliśmy pieszo – ok.6km przez las. Na cmentarzu panowały skupienie, powaga i przede wszystkim umiar i skromność. Nie było żadnego przepychu i targowiska próżności .
Jako dziecko w ogóle lubiłam cmentarze. Fascynowały mnie na równi ze starymi zamkami i kościołami. Jakoś to współgrało z moją refleksyjną naturą i pociągiem do rzeczy groźnych i niewyjaśnionych . Kiedy już poszłam do szkoły i zamieszkałam w mieście chodziliśmy na cmentarz dość często. Czytaliśmy epitafia , oglądaliśmy portrety na porcelanie i próbowaliśmy zgadywać kim te osoby mogły być. Zatrzymywaliśmy się przy mogiłach Powstańców Wielkopolskich i żołnierzy – nauczeni w domu ,że im należy się szczególny szacunek. Bywało,że po prostu biegaliśmy po alejkach , albo zakładaliśmy się kto przejdzie przez cmentarz po zapadnięciu zmroku. Udawało mi się , ale wyobraźnia działała . Skóra cierpła i włos na głowie się jeżył. W tych głupich dziecięcych zabawach była chyba jakaś próba oswojenia śmierci. W moim mieście oprócz cmentarza parafialnego był jeszcze jeden – bardzo stary i zapomniany , pozostałość po pruskich zaborcach. Zlikwidowano go w początku lat 70-tych , gdy ruszyła budowa nowego urzędu telekomunikacyjnego. Zanim to się jednak stało chodziliśmy się tam bawić . Nie tylko zresztą moja podwórkowa paczka ale wszystkie dzieciaki z miasta. A jakie fiołki tam rosły!!! Ganialiśmy się pomiędzy przewróconymi , opisanymi gotykiem płytami i ruinami grobowców rodzinnych . Czasem trafiła się nawet dodatkowa atrakcja w postaci wystającej z ziemi jakiejś czaszki lub piszczela . Nikt nam nie mówił,że i te groby należy uszanować. Rodzice jeśli nas za to karali, to raczej w obawie,żebyśmy nie zrobili sobie krzywdy. To jednak wpisywało się jakoś w e wciąż żywą pamięć wojny , represje niemieckie na rodzinach Powstańców ,żyło jeszcze wiele osób , które pamiętały czasy zaborów i wszystko co kojarzyło się z tamtymi czasami należało traktować jako złe i zwyczajnie tępić. Z czasem wyrośliśmy z tego , popruski cmentarz został zlikwidowany . Nie przypuszczałam gdy byłam dzieckiem, że w miejscu tego cmentarza przyjdzie mi kiedyś zamieszkać. .
Minęło wiele lat od czasu tych dziecięcych wypraw , po wielu różnych życiowych przygodach mąż dostał mieszkanie służbowe w budynku telekomunikacji na ostatnim piętrze , dokładnie nad miejscem gdzie kiedyś była kwatera grobowców . Jakoś większego wrażenia to na mnie nie zrobiło, choć czasem zdarzało mi się,że ktoś pytał czy nie boję się duchów. Śmiałam się wtedy ,że nie, bo duchy pruskie więc zdyscyplinowane : czwórkami chodzą ze śpiewem na ustach. Zdarzyła się jednak pewna dziwna noc , która zmieniła moje myślenie i sprawiła,, że przestałam sobie żartować. Przeżyłam odwiedziny z zaświatów ( szczegóły tego zdarzenia to temat na osobny wpis) , świadomość,jakie te odwiedziny niosły przesłanie przyszła dopiero parę miesięcy później. Można się śmiać i nie dowierzać ale doświadczenie tego rodzaju jest co najmniej fascynujące i potrafi zmienić spojrzenie na wymiar tego świata. Od tamtej nocy jakoś tak naturalnie zaakceptowałam śmierć jako część naszego życia i wstęp do dalszego ciągu . Koniec nigdy mnie nie przerażał , co najwyżej niepokoił – jak wszystko co nieznane. W życiu przyszło mi jednak zmierzyć się ze śmiercią bliskich i były to ciężkie przeżycia. W przypadku osób dorosłych jakoś szybko potrafiłam się pogodzić z faktami i choć żal gdzieś tam tkwi i się odzywa co jakiś czas to jednak jest akceptowałny i zrozumiały. Znacznie trudniejsze okazało się zetknięcie ze śmiercią pięciodniowego wnuczka. Coś zupełnie irracjonalnego i niewytłumaczalnego . Jak to ? Takie maleństwo ? Przecież dopiero przyszedł na ten świat ? Wciąż jeszcze nie mogę spokojnie o tym myśleć a tym bardziej się pogodzić.
Teraz po latach nadal lubię zaglądać na cmentarze , choć wolę w trakcie roku , kiedy panuje spokój. W Święto oczywiście idziemy , bo tak każe tradycja i ta religijna i ta rodzinna . Przytłacza nas jednak ten zgiełk i przepych zniesmacza rewia mody ,denerwują przemieszczające się tłumy ludzi a atmosfera nie sprzyja skupieniu i wspominaniu , ciemności nie rozjaśnia blask płonących zniczy . Dzisiejsze znicze są wielkie , płoną po kilka dni , ale ich światło nie rozjaśnia mroku.. I tak sobie myślę ,że te wszystkie góry kwiatów ,wieńców , wiązanek i zniczy są potrzebne nam żyjącym .Zmarłym wystarczy modlitwa i nasze dobre myśli.

sobota, 29 października 2011

29.10.2011 O świcie miasto spowiła mgła

Nie wiem czemu ale lubię mgłę – chyba mam to w naturę swoją wpisane. Od dziecka fascynowały mnie żywioły i mrok. We mgle wszystko wygląda jakoś tak nierzeczywiście i jakby bajkowo. A kiedy jeszcze poprzez opar przebija słońce , świat zalewa się niesamowitym , magicznym światłem. Doświadczyłam dziś tego w drodze na zieleniak i do pracy. Specjalnie pojechałam dłuższą drogą żeby się tym zjawiskiem nacieszyć . Widziałam je już wiele razy , ale wciąż , wprawia mnie w fascynację i zachwyt.
Na zieleniaku królują dziś znicze , wieńce, wiązanki i kwiaty. W tym roku zadziwiająco skromna i stonowana oferta ( choć w ilości ogromnej) . Wracają wieńce z mchu i wiązanki na świerku – prawie takie jak pamiętam z dzieciństwa. Ciekawostka – ot co. Tym razem zakupów nie robiłam. Znicze kupiłam już kilka dni temu , a kwiaty – jak co roku doniczkowe- kupię w poniedziałek , żeby były świeże. Z upływem lat tych zniczy coraz więcej. Tak to jednak zostało u zarania dziejów urządzone. Śmierć jest w nasze życie wpisana. Akceptuję to i nie przeraża mnie. We wtorek tradycyjnie pójdziemy na groby bliskich żeby powspominać i odmówić modlitwę za spokój ich dusz.
A póki co , sprawy duchowe wypiera szara rzeczywistość. Mężuś przeziębiony. Zakazałam mu się dziś ruszać z łóżka ,zwłaszcza,że nocą postawił nas na nogi telefon od klienta ; szpital odcięty od świata, nie można nigdzie dzwonić. Po pół godzinnym sprawdzaniu po sieci sprawa okazała się groźniejsza niż wyglądała. Awaria u operatora. Na tym nasza interwencja się skończyła, bo z tym musi sobie poradzić operator .Pani recepcjonistka została poinstruowana gdzie ma zadzwonić i co mówić , a i tak miała problem i zanim sprawę zgłosiła dzwoniła jeszcze ze trzy razy. No trudno – szpital za to płaci,ze jesteśmy dostępni o każdej porze ( no , ostatnio z ogonami , ale płaci) . Zasnęłam jeszcze ale żebym się dobrze wyspała , to jednak nie mogę powiedzieć. Jutro rodzinny obiadek. Od rodziców naszego ucznia dostałam porządnego wiejskiego kurczaka więc gotuję rosołek. Dla wszystkich.. Młodzież bardziej się czai na domowy makaron niż na ten rosół ale niech tam. Raz w miesiącu postanowiłam na obiadek ich zapraszać.
Wnusia była wczoraj na bilansie dwulatka . Jako wcześniak musiała jechać do poradni dla wcześniaków. I zadziwiła wszystkich , a najbardziej panią psycholog. Wzrost i wagę ma jak normalnie urodzone dziecko, nieco słabe mięśnie brzucha , ale na to rehabilitantka zapisała jej stosowne ćwiczenia i kazała na basen chodzić , a rozwój intelektualny znacznie powyżej przeciętnej . Pani psycholog szczęka do podłogi opadła kiedy dziecko przedstawiło się pełnym imieniem i nazwiskiem , znało imiona wszystkich , babć , dziadka , wujka , cioci i kuzyna , powiedziało cały alfabet a testy - układanki po prostu powkładało na miejsce nie namyślając się ani przez chwilę i na dodatek do rodziców zwracało się „mamusiu”, „tatusiu” . Podobno dwulatki tego nie umieją. Mój starszy synalek umiał, ale on mówił zanim skończył rok i chyba był jednak wyjątkiem , młodszy zaczął mówić dopiero w wieku 2,5 roku. Więc chyba tak jest , no a mała jeszcze w kartotekach medycznych ma zapisany wiek rozwojowy 21 i pół miesiąca , a nie 23 i pół . No to teraz tym bardziej puchniemy z dumy .
A wnuczek zasuwa po czterech i nabija sobie guzy. W miniony tydzień nabił sobie trzy. Co to będzie , jak już zacznie chodzić na dwóch nóżkach . A pewnie niedługo na to poczekamy , bo jak tylko złapie oparcie to wstaje.
Nowe garnki wypróbowałam . Są świetne. Bardzo szybko się w nich zagotowuje i długo trzymają ciepło. Dobry zakup zrobiłam.. Plany na dziś : sprzątanie i ciąg dalszy oprawiania zeszytów z przepisami .

piątek, 28 października 2011

28.10.2011 Radość garkotłuka

Czyli nowy komplet garnków . Moje prawie 20-letnie ( dobra, markowa firma niemiecka) definitywnie żywot swój długi i pracowity zakończyły. Od jakiegoś czasu zaczęło się w nich przypalać , poodpadały ucha i w ogóle straciły na wyglądzie. I tak sobie planowałam i planowałam zakup i w końcu kupiłam. Trafił się solidny komplet ze stali nierdzewki w Lidlu. Pięć różnej wielkości garnków z grubym dnem , sześć szklanych pokrywek i koszyk do gotowania na parze pasujący na trzy wymiary garnków. Za komplet tej samej firmy w Tesco tylko z patelnią teflonowaną z cienkim dnem i 1 rondlem zamiast zwykłego garnka musiałabym zapłacić ponad 200zł więcej i nie do końca byłby mi przydatny i praktyczny. Uchwyt rondelka zajmuje dużo miejsca w szafie , a patelni nie potrzebuję, bo akurat kupiłam sobie niedawno z powłoką ceramiczną – o niebo lepiej się sprawdza niż teflonowa. Można nawet ten mój nowy nabytek myć w zmywarce. Jedyna jego wada, to pokrywki ze szkła – niestety nie są głupotoodporne więc muszę uważać żeby przypadkiem nie spadła mi któraś na podłogę . No i się cieszę jak dziecko. Jutro zrobię im nowe miejsce w szafce . Stare garnki i jeden w nie złym stanie, ale zajmujący dużo miejsca rondel wyniosę na śmietnik ( złomiarze się obłowią ) ,prawie nowy garnek do gotowania na parze już sobie zaklepała u mnie młodsza synowa i zacznę eksploatować nowy komplet A co, nie będę czekać na nową kuchnię ! Ciekawe czy okażą się takie porządne jak wyglądają.
A tak poza tym , to pracuję nad okładkami do zeszytów z przepisami kulinarnymi.. Jedna prawie gotowa.. Całkiem ładnie to wygląda – przynajmniej na tym etapie , na którym jestem..

poniedziałek, 24 października 2011

24.10.2011 I znów zwykłe sprawy babusine

Lista się zmniejszyła o kolejne dwie pozycje. Byliśmy na grobach dziadków i pradziadków i na wystawie rolniczej. Do sklepu z dekoracjami już nie zdążyłam. Trudno. Jak zechcę coś kupić to i tak tam pójdę , a póki co planów zakupowych nie miałam , byłam tylko ciekawa rocznicowych atrakcji. Marnie mi na razie idzie robienie sukienki dla wnusi . Dni i wieczory jakieś takie krótkie, i jakby szybciej uciekały a pracy wciąż mnóstwo. Prezenty wymyśliłam – przynajmniej dla babć . Kupię drewniane gadżeciki i ozdobię decoupagem.. Wczoraj sobie przeglądałam w necie różne sklepiki z takimi rzeczami. Tanie i ładne , no a poza tym będą niepowtarzalne. Zacznę jednak od zeszytów z przepisami. Jak zaplanowałam. A poza tym do listy doszedł mi kolejny punkt. Dekoracje świąteczne...
Przy okazji odwiedzania grobów spotkaliśmy się z wujem. Kolejny tom naszej rodzinnej księgi stoi już na półce. Wyszedł pięknie , z jednym małym błędem w imieniu , ale zrobię małą erratę i będzie dobrze.
Jutro mój mężuś jedzie na baaaardzo ważne spotkanie : trzech starostów powiatów, wojewoda wielkopolski,,wojewódzki komendant straży pożarnej i komendant powiatowy straży pożarnej . A kto jeszcze to się okaże na miejscu. Jedzie jako ekspert od systemów łączności. Trochę puchniemy z samozadowolenia – jak by nie było , jesteśmy firmą mikro z niewielkiego miasta powiatowego , a jednak to nas a nie firmę z Poznania czy innego dużego miasta poproszono o zaopiniowanie istniejących rozwiązań i opracowanie nowych założeń do systemu. .
A za równiutkie dwa miesiące Gwiazdka . Doczekać się już nie mogę . Przez te nasze maluchy . Musi być wesoło kolorowo i dużo niespodzianek. Czas je zacząć obmyślać.

czwartek, 20 października 2011

17.-20. 10.2011 Jak pomyśleli tak zrobili i takie tam ...

Lista o dwie pozycje się zmniejszyła. Wydłużyłam naszyjnik z iolitu ( wygląda przepięknie) i opracowałam materiały do rodzinnych ksiąg, już wysłałam do wuja. Skopiowałam też jedną z książek kucharskich po Babci. Czyli jedna robota z głowy , dwie kolejne w trakcie , bo jeszcze dwa naszyjniki do naprawy i druga książka do skopiowania. Robótki też w trakcie.
Przetrząsnęłam też częściowo swoją szafę, odszukałam zeszyty z przepisami. Chyba jednak oprawienie ich nie będzie takie proste jak mi się wydawało, ale chyba dam radę. I jak to ze mną bywa: zabiorę się za jedno to mi od razu nowe pomysły w głowie świtają . Pytanie co zrealizuję , bo po tygodniowej przyczajce znów mamy nawał zleceń.
Młodzież kuchnie odremontowała. .Jak zwykle u nich efekt końcowy jak żywcem wycięty z desinerskich katalogów.
W piątek mamy bojowe zadanie dziadkowe: aż dwoje do pilnowania razem. Młodzież jest zaproszona na 30-te urodziny do najlepszego kumpla. Mają wrócić wcześnie ( wcześnie to u nich około 2 nad ranem) .
A poza tym : POLSKA POLICJA POTRAFI !!! Młodszy z Pracusiem wyruszyli wczoraj do Gdyni , wykonać zlecenie w kolejnej hali Makro . Po drodze mieli małą awarię auta. Naprawili , ale zeszła im ponad godzina . Żeby zdążyć zanim kierownik Makro , z którym mieli uzgodnić szczegóły skończy pracę i pojedzie ,przydepnęli mocniej pedał gazu. Pech chciał,że przyuważył ich patrol drogówki ; dogonili ,wyprzedzili, zatrzymali . Standardowa procedura , gadanie, spisywanie itp. No i tu jest najlepsze: pan policjant nie zaciągnął ręcznego hamulca , radiowóz się zsunął do tyłu , bo lekko z górki było i trzasnął naszym chłopakom w przedni zderzak !!! Ku wielkiemu zdziwieniu panów policjantów , a jak że !!!Jeszcze nie wiem jak się sprawa skończyła, bo nie było czasu na długie gadanie przez telefon. Ale się dowiem i opiszę .

sobota, 15 października 2011

15.10.2011 Sprawy babusine na tę jesień i zimę

Zbierają się , zbierają … Cała litania ( jak zwykła była mawiać moja Babcia) .
I tak:
1.Opracowanie kolejnej partii materiałów do rodzinnych ksiąg – i to już się pilne robi, bo obiecałam skończyć przed Świętem Zmarłych
2.Skopiowanie książek kucharskich z 1918 roku , bo się sypią i dalsze użytkowanie oryginału poważnie zagraża całkowitą degradacją
3.Uporządkowanie zdjęć w rodzinnych albumach , wybranie i obróbka w celu przerobienia nie których na portrety i oprawienie w odpowiednie ramki.
4.Uporządkowanie notatek i dopisanie kolejnych do mojej książki ( strasznie ja ostatnio zaniedbałam)
5.Oprawienie zeszytów z przepisami kulinarnymi zbieranymi przez lata przez Babcię i częściowo przeze mnie . Przepisy jak przepisy , ale mają wartość sentymentalną ( w celu wykonania opraw zamówiłam już nawet akcesoria do decoupagu)
6.Zabrać się za zrobienie albumu firmowego , bo do 25 rocznicy powstania firmy został już tylko rok i niecałe 2 miesiące ( materiały mam zebrane – teraz trzeba przysiąść i uporządkować )
7.Kontynuować robótki, sukienkę dla Helenki i sweterek dla Krzysia , a potem szalik Warty- Poznań dla misia szalikowca na roczek dla wnuczka
8Przerobić naszyjnik z iolitu i naprawić onyksowy i bursztynowy


NO A RESZTA TO DROBIAZGI:

1.Porządki w mojej szafie i szufladach ( zawsze odkładam to na lepsze czasy)
2.Odwiedzić wystawę rolniczą i sklep z dekoracjami do domu ( mają być jakieś fajne pokazy z okazji rocznicy powstania sklepu)
3.Kupić spodnie i buty dla mężusia
4.Kupić jeszcze dwie różane filiżanki ze spodkiem ( aktualnie mam ich 10 , 8 w kompletach po 2 jednakowe i 2 pojedyncze z prezentów)
5.Odwiedzić groby Babci i Dziadka oraz Pradziadków
6Rozejrzeć się za prezentami dla synowych i babć , dla reszty rodziny też ( to będzie wyzwanie , bo ustaliłyśmy z synowymi ,że nie mogą być droższe niż 25 zł. Droższe prezenty daje jeśli chce ,tylko mąż żonie, żona mężowi i wszyscy mogą dać maluchom)
No, to by było na tyle … Starczy mi aby tej jesieni i zimy ????

A poza tym to zaszalałam , a co ! Kupiłam torebkę . Trochę mnie cena gryzła, ale w końcu i tak zaoszczędziłam na płaszczu więc niech tam. Plany na dziś : mycie okien w kuchni , sypialni i pracowni., albo tylko w kuchni i sypialni , zależy jak mi czasu wystarczy . I może upiekę chlebki serowe wg przepisu po Babci .

czwartek, 13 października 2011

13.10.2011 Marudziłam , marudziłam

nad tym płaszczem a tu wczoraj sam się trafił.. Weszłam sobie do jednego sklepu, który zwykle omijam , bo jakoś tak mi nigdy nie po drodze , a i oferta oględnie mówiąc średnia – tak trochę rodem z historycznego już ustroju. No i był. Z wszystkich , które przymierzyłam w ubiegłym i w tym tygodniu ten leży na mnie najlepiej, jest mięciutki, nie ma zbyt grubego ocieplenia ( czego nie lubię ) i kosztował tylko 350 zł . Szok : przede wszystkim cenowy – i wcale nie była to wyprzedaż. Wisiało tych płaszczy na wieszaku co najmniej kilka . Jedyna jego wada to nieszczególny kolor. Jest czarny w bardzo ciemne granatowe ciapki – coś a la boucle. Chociaż to boucle nie jest , już raczej fakturą przypomina tweed. . Od dzieciństwa chorobliwie nie znoszę granatowego koloru więc przekonana do końca do niego nie byłam, ale … Jakby na to nie patrzeć zaoszczędziłam jakieś 300-400zł i ładnie w nim wyglądam . Optycznie wyszczupla. Ubiegłoroczny kapelusik w kolorze morskiej zieleni też będzie do niego pasował więc niech stracę. Może go polubię... Tak sobie teraz myślę,że jakaś nowa torebka też by się do niego przydała. Nawet jedną fajną wczoraj widziałam więc przemyślę... A poza tym nie kosztował majątku , a jak nie daj Boże znów kilogramów mi przybędzie ( wolałabym stracić , ale mało realne mi się to zdaje) to płakać nie będę ,że nie pasuje. No , to z zakupów zostały mi spodnie i buty dla mężusia . Kupiłam mu wczoraj nową czapkę i nową koszulę – bez krawata , piękne były , ale się powstrzymałam , choć lubię jak ma ładny krawat na szyi i mu nie złą kolekcję zapewniłam. Gadżety do nowej kuchni też kupiłam. Dwie porcelanowe filiżanki w różyczki i metalową puszkę do herbaty też różaną. Ma się nie złego fioła. Ale co zrobić , mam słabość do ładnych drobiazgów.

środa, 12 października 2011

12.10.2011 Nie po mojemu,

nie i już … Kasa od klientów nie schodzi , mimo to nie jest źle . Jakieś rezerwy jeszcze mamy oprócz tego co na większą siedzibę firmy odkładamy . Wkurza mnie to jak zwykle , ale co mogę zrobić... Dzwonię , piszę monity , w kolejce do „ współpracy” z naszymi prawnikami już stoją następni. .Liczę na to,że jednak zapłacą i się obejdzie bez prawników. Tych najbardziej upartych akurat mi nie żal, bo kasę mają i to nie małą . Najtańsze hobby szefa to stadnina z 55 końmi. Ten oporny z początku roku ma już nakaz sądowy , ale kiedy od niego kasa wpłynie to nie wiadomo.
Poszukiwania zimowego płaszcza zdołowały mnie kompletnie. Raz ,że ciężko w moim rozmiarze coś poszukać w czym wyglądałabym jakoś po ludzku, , to jeszcze ceny obłędne. 1500 zł na płaszcz nie wydam . Liczyłam się z wydatkiem jakichś 600-700zł a tu guzik . Na pocieszenie mam fajne zimowe botki , które sobie kupiłam w drodze na pocztę i do banku .
Odchudzanie się nie sprawdza. Zaryzykowałam , kupiłam jakiś super środek za nie małe jak na taki preparat pieniądze i nic. A miało być tak pięknie. Gwarantowane 6kg na jedną kurację. Może po prostu nie działa po menopauzie ,wiadomo : metabolizm inny , ale nikt nic o tym nic nie pisał. Durna baba ze mnie i tyle, skoro uwierzyłam w cudowny środek. A nie jeść nie mogę, bo tracę siły i źle funkcjonuję . Staram się jeść mniej , ale efektu i tak nie widać. Wędrówki z kijkami też za wiele nie dają , chociaż przyznać muszę,ze czuję się rozruszana.
Pogoda się załamała. Ochłodziło się ,ostatnie dwa dni padało a dziś powietrze takie jakby za chwile miał chwycić siarczysty mróz. Lubie taką pogodę. W biurze już grzeją , w bloku jeszcze nie i chwała im za to, bo i tak mamy ciepło, a co da się na rachunkach za ogrzewanie zaoszczędzić to nasze. Długo to pewnie już nie potrwa , bo sąsiedzi zmarzlaki i za dzień – dwa pewnie zapadnie decyzja o włączeniu grzania.
Robótki też mi jakoś kulawo idą . Sukienkę dla małej odłożyłam na trochę i teraz robię rękawiczki, bo maluchom łapki marzną. Dla Helenki czerwone , dla Krzysia niebieskie.. Mam nadzieję,że już po raz trzeci pruć nie będę i do niedzieli je skończę. Źle się robi takie drobiazgi .
No i tak to idzie , nie po mojemu...

poniedziałek, 10 października 2011

10.10.2011 Obowiązek obywatelski

wypełniliśmy wczoraj jak należało. Tym razem była z nami wnusia (od piątku mieszkała u nas , bo rodzice malowali kuchnię) . Nawet kartki do głosowania wrzucała do urny. A co ! Kto ma uczyć dzieci patriotyzmu jeśli nie babcia z dziadkiem . Młodsza młodzież również głosowała w komplecie . Wnusiu jeszcze za mały żeby wrzucać kartki do urny – już raczej by je pogryzł, ale tak właśnie powinno być. Tylko... Wybór w tym roku był wyjątkowo trudny . Dobrych kandydatów nie było. Naród kierujący się zwykle emocjami i jakimiś porywami romantyzmu tym razem wybrał bardzo pragmatycznie : znane , choć nie koniecznie lubiane – odrzucając tym samym eksperymenty i nie dając się nabrać na spiskowe teorie dziejów. Zaskoczeniem dla niektórych ( dla nas nie , choć myśleliśmy,ze wynik będzie gorszy ) była wysoka pozycja partii , która właściwie wzięła się znikąd i poza modelem państwa świeckiego nie wiele ma do zaoferowania.. Ten temat już raz przerabialiśmy ale wówczas chodziło o wybory prezydenckie . Taki wybór powinien jednak dać do myślenia ; znaczy to ,że nie wszystko jest w naszym oddolnie – obywatelskim postrzeganiu rzeczywistości takie jak chcieliby nas przekonać i politycy i hierarchowie kościelni i media. No cóż ,życzę i im powodzenia i wychodzę z założenia,że przyda się czasem ktoś , kto „trzaśnie po łapach” i „wypali z grubej rury” nawet jeśli jego poglądy oględnie mówiąc odstają od normy. No i chwała za to Narodowi ,że wreszcie żegna – choć powoli duchy przeszłości. Koniec końców , Rządzący dostali drugą szansę . Może i warunki im też tym razem dopiszą i nie dopadnie Kraju kolejna powódź , nie zasypie nas śnieg , nie spadnie kolejny samolot , nie rozpadnie się UE , nie padniemy ofiarą ataków terrorystycznych ani nie spadną na nas inne klęski żywiołowe , które opozycja przypisze Rządowi i Rząd będzie mógł popracować nad zminimalizowaniem skutków światowego kryzysu i budową autostrad. Wiele więcej od nich nie oczekuję, jeśli tylko nie ruszą podatków to niech sobie rządzą w spokoju.

wtorek, 4 października 2011

5.10.2011 No , koniec świata ! !!

O tym ,że się moja matka udziela w emeryckim chórze , to wiem od dawna. Nawet jej teksty piosenek powiększam na kserokopiarce, żeby te jej zaprzyjaźnione emerytki kłopotów z czytaniem nie miały . Ale dziś rano przed wyjściem do pracy ,przeglądając przy porannej kawie taką gazecinę wydawaną przez starostwo powiatowe , dowiedziałam się ,że została dyrygentem tego swojego chóru !!! No koniec świata !!! Ciekawe co jeszcze wymyśli. Niedawno jej na ambicje wjeżdżałam ,żeby poszła sobie protezę zrobić , bo sepleni z powodu braków w uzębieniu i ją przez to z chóru pogonią , a ta proszę ; znalazła sobie sposób : tyłem do publiki i śpiewać nie koniecznie musi, wystarczy ,że rękami pomacha. Braków w uzębieniu nikt się nie dopatrzy. Noooo i mam znów mieszane uczucia w związku z tym... Kiedyś , w zamierzchłej przeszłości bardzo chciałam się uczyć grać . Nie pozwoliła mi , a ojciec ją poparł , bo się do tego nie nadaję – tak -zgodnie w tym przypadku- oboje twierdzili . A niby skąd to wiedzieli skoro mi nawet spróbować nie pozwolili.... I tak się trochę nauczyłam , nic takiego , parę chwytów na gitarę i jedną ręką pobrzdąkiwać na pianinie , jak gdzieś mi się udało dorwać do nie swoich instrumentów... Zawsze miałam o to żal do rodziców. Przeszło mi ,ja i wiele innych żali ale w pamięci tkwi. I czasem gryzie.
A tak poza tym słuchamy z mężusiem dyskusji przedwyborczych i łapy nam coraz niżej opadają . Nie ma na kogo głosować. Jeden pajac , drugi nacjonalista , trzeci oszołom , czwarty jak stał w miejscu tak stoi, piąty nie ma szans na przebicie się , a PO , wiadomo , nieudolna się okazała. Nie mogę powiedzieć,że nic nie robią , nie pamiętam tylu inwestycji co za ich kadencji , warunków też sprzyjających nie mieli , cztery powodzie , dwie ciężkie zimy, kilka razy wichury i gradobicia, katastrofę prezydenckiego tupolewa i światowy kryzys na dokładkę . Dużo jak na marne cztery lata więc logiczne ,że wszystkiego naraz nie dadzą rady , ale sposób w jaki to wszystko robią … pożal się Boże. Na szczęście chociaż z sąsiadami nas nie skłócają i nie mieszają się do gospodarki.. Jak słucham prezesa opozycji to zaczynam się bać ,że rozpęta jakąś wojnę. Sugerować, kanclerz Niemiec, że jakimś nie czystym sposobem została kanclerzem ? To trzeba nie mieć po kolei w głowie. Zresztą gdyby nawet , to problem Niemiec , a nam nic do tego. Miejmy nadzieję,że jednak wybierzemy w niedzielę mniejsze zło i jako kraj nie zostaniemy osamotnieni i wyśmiani w całym świecie.

sobota, 1 października 2011

1.01.2011 W sobotę u babusi Marychy

Już 1.październik. A mnie się skończyły dobre czasy . Od dziś znów pracuję w soboty – do następnego lata. I kiedy przekładałam sobie kartki w kalendarzu uświadomiłam sobie,że kolejny rok ma się ku końcowi. Za miesiąc Wszystkich Świętych, potem Św. Marcina i już prawie Gwiazdka. . Ale po drodze jeszcze jeden krótki wolny weekend. Bardzo mnie to przyszłe wolne cieszy. Póki co czeka mnie dziś w biurze dużo pracy. Porządki muszę zrobić , bo przez lato nie tknęłam szuflad w biurku , najróżniejsze papierzyska aż kipią . Muszę też umyć okna .
W domu zresztą mam nie lepiej. Też okna proszę się o mycie ,porządku domaga się też lodówka i kuchenne szafki i dekoracje jesienne czas robić . No i grzybki . Kupiłam niewielki koszyczek na zieleniaku. Nie zbyt okazałe, ale z 2 małe słoiczki z nich wyczaruję i może jakiś nieduży sznureczek suszonych. Lubię jak się grzyby suszą w kuchni i pachną w całym domu.. I może jakiś placek z jabłuszkami by się przydał na niedzielę...
Zaczął się sezon meczy naszej drużyny koszykarzy . Młodzież już się ekscytuje i szaliki z szafy powyciągała. My mniej, choć jako szefom wypada nam się choć raz w sezonie na trybunie pokazać. Ale może nieco później.
Druga czapeczka i szaliczek dla wnusia gotowe. Szaliczek ma kilka błędów , bo zapomniałam już jak się ten wzór robiło i musiałam kombinować , żeby sobie przypomnieć , ale w końcu zrobiłam. Synowa orzekła,że to nie szkodzi , bo i tak jak zawiąże nie będzie widać , a na przyszły rok ten już będzie za mały i będzie trzeba robić nowy. No w sumie ma rację.
A moja wnusia jest jak się okazuje ,prawdziwą Wielkopolanką . Swoje imię zdrabnia po naszymu „Helcia” , na mnie mówi „babusia „ ( chociaż synowa jej nie każe – tu się przyznam ,że ja sama jej to podpowiedziałam ) na wujka „ wuja” , no i rzecz oczywista : pyra . Nie umie jeszcze mówić poprawnie „r” więc w jej wykonaniu wychodzi „pyja” . I co ? No , chcę czy nie chcę ,muszę puchnąć z regionalnej dumy.
Młodszy synalek z pracusiem jadą w poniedziałek do Nowego Targu na zlecenie . Kolejna hala makro. Szkoda,że nie mogę się wypuścić z nimi... .
Za oknami przepiękna , złota i na dodatek ciepła jesień .

środa, 28 września 2011

28.09.2011 Zwykłe sprawy babusine

Taaak , kryzys się czai.. Robota jest , narzekać na bezrobocie nie można , ale … Zaczęły się problemy z płatnościami.. Właściwie to są cały czas , zawsze się jakaś czarna owca trafiała ,ale nasilają się , a to się robi nieciekawie.
Młody sprawę w sądzie o samochód przegrał. Paranoja. Nic się nie zmieniało od czasu kiedy podaliśmy do sądu płatnika i mimo posiadania wszystkich dokumentów kasy nie odzyskaliśmy, czyli od roku 1996. Tym razem sprawę o zapłatę załatwiają nasi prawnicy , jest już nakaz sądowy , ale jeden Pan Bóg wie kiedy faktyczne doczekamy tej kasy .
Fotkę moich jeżyków wysłałam na konkurs. Można wygrać 1 z 3 aparatów fotograficznych albo nagrodę główną 2 tysiące zł. W konkursie chodzi o zrobienie fotki z włóczką w roli głównej. No to zrobiłam.. Pewnie i tak nie wygram, bo w takich zabawach szczęścia nie mam ( limit wyczerpałam swojego czasu w teleturnieju) , ale co tam . Jeżyki wyszły fajnie i mogę się nimi pochwalić.
Tak poza tym , to nic się nie dzieje wielkiego . I dobrze , bo nie musi. Ostro wzięłam się za robótki, mam już 2 czapeczki dla Krzysia , teraz robię szaliczek , potem opaskę dla siebie , a potem to już będzie czas na sweterki z reniferkami dla obojga maluchów, w sam raz na Gwiazdkę. W łazikowaniu z kijkami mam przerwę . Teściowa synalka miała zabieg chirurgiczny , nogę ma pociętą więc na razie chodzenie odpada, do czasu wygojenia się rany. Z braku innych chętnych do towarzystwa ,na razie nie „kijkuję” .
W planach mam zakupy zimowe: para spodni , kurtka do pracy i zimowe buty dla mężusia oraz buty na jesień i botki na zimę dla mnie. Mam jeszcze w planach sweter i dżinsy , ale to nieco później . Przydał by się też jakiś płaszczyk , ale może tę zimę opękam jeszcze w tych co mam . Zobaczę jak będzie z kasą, bo taki płaszcz to całkiem konkretny wydatek..
W marketach już pracę zaczęły gwiazdorki i aniołki , a tu przecież jeszcze do Wszystkich Świętych miesiąc z haczykiem.

sobota, 17 września 2011

17.09.2011 "Oto jeż , mały jeż"



A właściwie to dwa male jeżyki i dwa duże jeże. Efekt mojej działalnosci robótkowej. Te dwa małe brzdące mają lekkiego zeza , ale uroku im to nie odbiera . wcale a wcale. Niedługo się przeprowadzają do moich wnusiątek.










środa, 14 września 2011

13/14.09.2011 Zwykłych spraw babusinych cała gromadka

Nazbierało się , a nazbierało.. W niedzielę 4 września poświętowaliśmy sobie przy grillu. Pogoda dopisała, było słonecznie i upalnie.. Mężuś podarował mi piękną kolię z czystej wody cytrynów szlifowanych w brioletki. Jest cudna . Nigdy nie miałam jeszcze takiego pięknego naszyjnika. W dodatku pasuje świetnie do letnich sukienek , i nawet do lnianego kostiumu. I mimo,że jest bardzo dyskretny w charakterze ,zwraca uwagę. Ode mnie dostał piętnasto - gwiazdkową metaksę w porcelanowej butelce. Od dawna mu się taka marzyła , bo z wszystkich alkoholi metaksę lubi najbardziej. No , jeszcze jak i ja , dobre wino . No , ale wiadomo: wino to nie alkohol
Rodzinka obdarowała nas cudownie miękkim kocem w kolorze fioletowym , kompletem sztućców Gerlaha, kompletem filiżanek do kawy i koszykiem słodyczy . Imprezka minęła i trzeba było wrócić na ziemię i do pracy. Pracy mnóstwo jakby na przekór całemu temu kryzysowi i katastroficznym wizjom. C oś jednak w tym jest , bo się robią ogony z płatnościami.. Póki co , szykuję szkolenie . Właściwie nic takiego , nie pierwszy już raz się tym zajmuję. Ale i tak dodatkowej roboty mam pod samą grzywkę. Tak poza tym to włos mi się jeży na głowie na myśl co wyrośnie z mojej wnusi. Już ją ciągnie do telefonów , laptopa , wszelkich wyłączników , pilotów i kierownicy w aucie , a synalek kupił jej ścigacz - miniaturkę z prawdziwym silnikiem , takim jak mają kosiarki do trawników. Jeździ toto 25km na godzinę . Jeden nasz belgijski klient chciał się pozbyć , bo jego synek już z tej zabawki – nie zabawki wyrósł. . Pojazd wymaga remontu i chwała Bogu , bo by pewnie jej od razu pozwolił jeździć . Na razie trochę synalka podpuszczam ,ze kupił , żeby z bratem i kolegą mogli siedzieć w garażu i przy nim majstrować. Jak tak dalej pójdzie to ta moja wnusia będzie skrzynkę z narzędziami zamiast torebki nosić. A wnusiowi wyrosły dwa ząbki. Jeden jednego dnia , drugi zaraz następnego.
W ostatnią niedzielę byliśmy u znajomych w Poznaniu.. Lubię się z nimi spotykać . Przynajmniej mam okazję poplotkować jak baba z babą , a nie tylko na tematy techniczne. I znowu do pracy .
Wczoraj przypadkiem spotkałam znajomą ze szkoły podstawowej. Okazało się, ze pani fryzjerka , do której się przeniosłam kilka miesięcy temu to jej córka . E. Akurat jest w Polsce i przyjechała córeczkę odwiedzić w jej firmie. Jednak ten świat jest mały...
Jeżyki na ukończeniu . Jeszcze trzeba im dorobić oczka i noski i wypchać ryjki.. Trochę roboty z nimi było. Potem kolej na czapeczki i szaliki dla maluchów. Jesień coraz bliżej.
Jutro zjazd naszych i nie tylko serwisantów na szkolenie. W sumie fajnie, bo przynajmniej w biurze nie będziemy siedzieć . Taki przerywnik z atrakcjami. Przygotowaliśmy parę niespodzianek. Upominki dla gości na „dzień dobry” i loterię na zakończenie. Ale najpierw panowie będą musieli trochę pogłówkować , bo program jest bardzo konkretny . Mam tylko nadzieję,że do jutra zniknie mi to paskudztwo co to mi w niedziele na facjacie wylazło. Nie mam pojęcia co to. Podejrzewam krem do twarzy . Ostatnio zmieniłam. A było trzymać się miodowego skoro był sprawdzony . Wapno średnio skutkuje jak na razie.
Tak poza tym to zagoniłam mężusia do lekarza ( siebie zresztą też ). Dostało mu się od medyka za nie dbanie o siebie. To teraz ma: leków do łykania prawie tyle co nasza Synowa po przeszczepie , dietkę i kontrolne badania za 3 tygodnie. U mnie sprawa prozaiczna i rodzinna : nadciśnienie . Wszystkie baby w rodzinie matki na to chorują . Ciotki, moja matka, nawet dużo młodsze ode mnie kuzynki. Myślałam ,że mnie ominie a, a tu guzik. Dopadło i tak. No ale i tak długo się uchowałam. . Za oknami ładniejsze lato niż w lipcu.

środa, 7 września 2011

7.09.2011 A to dobre...

Na jednym takim zaprzyjaźnionym forum właśnie przeczytałam , że robótki to rzemiosło historyczne i już na to projekty unijne piszą, na nauczanie rzemiosł historycznych znaczy!!! Klapa do podłogi mi opadła i nie wiem co o tym myśleć . Wychodzi,że ja jakiś relikt jestem , eksponat muzealny , albo co… I te co jeszcze robótkami się parają też.... A to ci dopiero … A ja i tak będę heklować , wyszywać , robić wnusiątkom czapki i szaliczki i nie dam się żadnym dyrektywom z UE ogłupić . Nie wiem ,co to była za audycja dziś rano, bo tylko fragment usłyszałam , ale radiowiec miał rację dywagując na temat tego,że „jak ma nam pod kopułą nie walić , skoro UE nakazuje marchewkę uważać za owoc”, a ja dodam od siebie : i robótki uznawać za rzemiosło historyczne.
Uheklowałam już korpusy całej rodzince jeży . Jednemu już nawet zrobiłam igły. Okłaczyłam się przy tej robocie niemożliwie , a jeż wygląda na wkurzonego . Mężuś mówi,że na pewno przemówienia Prezesa PiSu słuchał w tv i to dlatego tak się zjeżył. Źmudna robota to dorabianie igieł ale co tam , pobawię się . Efekt zapowiada się ciekawie.

niedziela, 4 września 2011

5.09.2011 Minęło 30 lat


Byli sobie Dziad i Baba . Nie bardzo starzy oboje . Poznali się , gdy byli jeszcze bardzo młodzi , na zabawie andrzejkowej w liceum. Z początku nic nie zapowiadało,że ta znajomość się rozwinie . Minęło kilka miesięcy a Dziad i Baba spotkali się po raz drugi – całkiem przypadkowo. Tym razem znaleźli wspólny język . Nie chodzili ze sobą , tylko jeździli rowerami . Namiętnie słuchali muzyki i oglądali ambitne filmy , zawzięcie dyskutowali o życiu, i rozwijali swoje pasje. Aż po wielu , wielu miesiącach przyszedł ten dzień ,kiedy rozkwitła miłość . Piękna i bezwarunkowa. Czuli,że są dla siebie stworzeni. Dziad oświadczył się Babie w pochmurne wrześniowe popołudnie w czasie wędrówki po kolejowym moście. Baba oświadczyny przyjęła . Następnego dnia , zamiast zaręczynowego pierścionka dostała skromną , ale bardzo piękną broszkę ze srebra i bursztynu , prosto z pracowni Wojciecha Kruka i ciemno - różową różę , która miała jeszcze kropelki rosy na płatkach.
Ślub brali następnego roku , we troje. Dziad ,Baba i Mały jeszcze w brzuszku u mamy schowany za pokaźnym bukietem. Kiedy wychodzili z zabytkowej Fary przy dźwiękach organów, zza chmur wyjrzało słońce. Uznali to za dobry znak na przyszłość. Ale przyszłość nie zapowiadała się wesoła. Nie mieli mieszkania , ani pieniędzy, półki sklepowe świeciły pustkami , a rodzina odmówiła im wsparcia. Mały przyszedł na świat kilka tygodni przed stanem wojennym, rok później na świecie pojawił się drugi Syn.
Minęły 4 lata i w życiu Dziada i Baby zaczęło się zmieniać na lepsze. Po wielu zabiegach Dziad dostał mieszkanie służbowe ; aż 32m2 Cóż to była za radość! Biegły dni i lata wypełnione pracą i obowiązkami, synowie rośli , poszli do szkoły , świat zaczął się zmieniać i przyśpieszać. Dziad i Baba kochali się mimo ,ze życie ich nie rozpieszczało , a i oni nie rozpieszczali siebie nawzajem , Dziad nie obsypywał Baby prezentami i kwiatami zbyt często , Baba zawsze oszczędna w słowach nie często mówiła ,że go kocha , ale trwali ,połączeni miłością piękną i bezwarunkową .
Ktoś powiedział,że trzeba brać sprawy w swoje ręce. Nie namyślając się zbyt długo wzięli, nie mając nic oprócz rąk do pracy i pionierskiego ducha w sercu. Krok po kroku budowali swoją przyszłość , zmagając się z przeciwnościami i walcząc o byt swój i swoich dzieci. Pracowite lata biegły szybko , Synowie dorastali i stali się dla Dziada i Baby wielkim wsparciem . W domu coraz częściej gościła radość i dostatek . Służbową klitkę zamienili na duże wygodne mieszkanie , rozwinęli firmę , zmienili auta na nowe i bardziej prestiżowe i znów mogli poświęcać trochę czasu na rozwijanie swoich pasji i sprawiać sobie różne przyjemności .Nie rozstawali się z sobą nigdy na dłużej niż 3-4 dni. A kiedy już musieli się rozstać nawet na tak krótko,dzwonili do siebie co parę godzin , żeby choć usłyszeć swój głos.
I przyszedł dzień kiedy Synowie przyprowadzili do domu swoje Wybranki . Dziad i Baba pokochali je jak własne córki., bez zastrzeżeń akceptując wybór swoich Synów. I stali się oparciem i pniem dla rodziny . To u nich już 4 pokolenia zasiadają przy świątecznym stole , do nich zwracają się po rady i pomoc synowie i synowe, teściowe, chrześniak i rodzeństwo Dziada, a dalsza rodzina wpada z wizytą ,a oni trwają ,choć ich życie nadal nie jest usłane różami i dzielą się swoją miłością .. .
Czas płynął i na świat przyszły Wnuczęta a wraz z nimi radość i spokój zagościły w domu Dziada i Baby. Świat wypiękniał a wszystkie sprawy nabrały nowego wymiaru i mocy , bo nie ma nic piękniejszego i radośniejszego w rodzinie jak małe dzieci. Dziś życie Dziada i Baby przypomina zakole szeroko rozlanej rzeki ; zwolniło swój nurt , wypiękniało . Dziad rozpieszcza Babę drogimi prezentami, , Baba podsuwa mu smakołyki i częściej mówi,że kocha . Razem przetrzymali nie jedną burzę i życiową zawieruchę ,razem stawiali czoła przeciwnościom, razem cieszyli się chwilami szczęścia , razem pracowali i wychowywali dzieci.. Trwają i kochają się miłością piękną i bezwarunkową i tak już zostanie do końca ich dni.
Dziś nasza 30 -ta rocznica ślubu.

czwartek, 1 września 2011

1.09.2011 Coraz bliżej do jesieni....

Dobre czasy się skończyły . Od jutra znów będę się przedzierać przez korki pod szkołami , bo zaczęła się nauka , a po drodze do biura szkoły mijam aż trzy. Pogoda nie rozpieszcza . Chłodek daje się we znaki. Za parę dni będzie trzeba wyciągać z szaf cieplejsze bluzki i żakiety.
Grzybów brak. Dziś na targu widziałam tylko jednego grzybiarza .Miał same kurki i kilka niezbyt okazałych czarnych łebków . Za to wszelkich innych owoców i warzyw mnóstwo . W bajecznych kolorach.. Pojawiły się też doniczki z wrzosami. W sobotę kupię jakieś do biura i na kuchenne okno. Od dziś zabieram się za jesienne robótki. Planowałam już wcześniej ale jak zwykle zabrakło czasu. Najpierw zrobię dekoracje – mam fajny wzór na rodzinkę jeży. Planów robótkowych mam zresztą mnóstwo. Sweterek dla Krzysia , sukienkę dla Helenki , szaliczki ,czapeczki i rękawiczki dla obojga maluszków , potem szalik Warty- Poznań dla misia-szalikowca na 1 urodzinki Krzysia ( na 2 latka dla Helenki zamówiłam lalę – sierotkę z muzeum lalek), jakąś opaskę dla siebie na kijkowe wędrówki. Nie wiem czy aż tyle rzeczy dam radę zrobić . No i czas byłby wrócić do swojej książki . Te rodzinne na ukończeniu , jeszcze tylko jakiś ciekawy wstęp muszę wymyślić i naprawdę będzie koniec. Potem już tylko oprawa i gotowe.
Ilość zleceń nie maleje. Raczej jeszcze wzrośnie , bo wrzesień to u nas początek żniw.
W niedzielę jednak rocznicowy grill . Zapowiadają ciepły weekend , kto wie może już ostatni w tym roku . Stanęło na tym ,że na świeżym powietrzu. No i roboty mniej niż w domu. Wymyśliłam bułeczki drożdżowe ze śliwkami , grillowaną kiełbaskę , kurczaka i rybę , zamiast chleba podpieczone na ruszcie pyzy ( patent młodzieży -pycha ! ) , do pyzów pasty paprykowa i może z ciecierzycy . W sumie roboty nie wiele . Pasty można zrobić wcześniej , bułeczki upiekę w niedzielę rano – to się robi szybko. Dzień wcześniej zamarynuję kurczaka . Ryby można dostać gotowe , przyszykowane do grilla. . No , może jeszcze jakaś szybka sałatka z żółtych i czerwonych pomidorków koktajlowych z dodatkiem cebuli i szczypiorku do dekoracji. Zastawa jednorazowa , a co tam , nie będę sobie zawracać głowy myciem naczyń w warunkach polowych. . Pozbieram do worka i tyle.
Hmmm, wypadałoby trochę popracować . Mam parę robót do rozliczenia , chociaż wcale mi się nie chce za to zabierać.

sobota, 27 sierpnia 2011

27.08.2011 Sobota


jedna z ostatnich wolnych w tym roku. - niestety. Lato nieuchronnie dobiega końca , choć wczorajsze i dzisiejsze temperatury jeszcze na to nie wskazują , ale inne znaki już tak. Liście żółkną i czerwienieją , coraz więcej ich leży co rano na ziemi , dojrzewają dynie i słoneczniki. Lubię jesień.
Wczorajszy wypadek miał jednak inny przebieg niż ten , który mi się wydawało,że widzę z okna. Na rondzie , pod kołami tira zginął motorowerzysta . Kierowca stojącego obok tira pikupa był tylko tym , który wezwał policję .
Przyszły zamówione jesienne ciuszki. Spódnica świetnie mnie wyszczupla . Sweter..., nie wiem czy dam radę nosić. Jakiś gryzący , choć w dotyku bardzo miękki i ładnie podkreśla sylwetkę . Muszę go założyć i spróbować , ale nie dziś , dziś za gorąco na eksperymenty z zimowymi ciuszkami.
Na dziś większych atrakcji nie przewiduję, nawet przy tym upale nie za bardzo mam ochotę sprzątać. Jutro w mieście wielkie dożynki wojewódzkie i archidiecezjalne. Może pójdę rano na wystawę rolniczą ( zwykle jest organizowana pod koniec października , a tym razem teraz z okazji dożynek – może w październiku już nie będzie?) . Z powodu nadmiaru pracy wypadła nam doroczna imprezka w ubiegły tydzień ; zjazd wojów słowiańskich.

piątek, 26 sierpnia 2011

26.08.2011 Pajączek




Wczoraj pisałam ,że jesień do nas zagląda,a już dziś dziś muszę napisać ,że zaczyna się panoszyć . Nad ranem (ok. 4,30) miasto spowiły mgły , tak gęste,że z okna nie widziałam drzew rosnących na skwerze przed blokiem , a wejście do mojego biura zagrodził mi pajączek ...
Poza tym dziwnie … Na rondzie pod moimi oknami wypadek śmiertelny. Tir z pikapem . Dawno już nic takiego się nie wydarzyło. Właściwie odkąd zakończono budowę ronda.
Na parkingu przed biurem znalazłam 1 grosz - na szczęście.

czwartek, 25 sierpnia 2011

25.08.2011 Jesień zaczyna się na ul. Objazdowej


zaraz potem oliwkowego koloru nabiera aleja platanów przy ulicy , na której mamy biuro . Tak, tak , czai się tuż za rogiem i to już całkiem wyraźnie widać. Na Objazdowej kilkanaście drzew nabrało już jesiennych złocistości , aleja platanów odcieni oliwkowych , a dzikie wino, które porasta balkony i płoty nabiera barw nasyconej czerwieni. A to już nieomylne oznaki jesieni..Może mi się tak zdaje, ale jakoś wcześnie w tym roku.
Tak poza tym to zlecenia nadal nas przysypują mimo tej całej psychozy wokół kryzysu i czarnych wizji pisowców ,że kraj się zmienia na gorsze. Byłoby pięknie gdyby jeszcze kasa spływała z równą szybkością . Może zresztą coś nam spłynie z Unii . Trochę dla zabawy wypełniliśmy ze starszym synalkiem ankietę wstępną na pozyskanie kasy , rzucając sobie z powietrza wziętą kwotę 900 tysięcy i ku naszemu zdumieniu dostaliśmy dziś z firmy doradczej odpowiedź,że są zainteresowani poprowadzeniem tego projektu . Jeśli tak, to trzeba by w najbliższych dniach usiąść i zdecydować czy w to wchodzimy. Pewnie wejdziemy... A co, jak dają to trzeba brać , jak leją to uciekać. .
Mam mały zgryzik: rezerwować cukiernię na rocznicowy podwieczorek czy urządzać grilla na działce synalka . Za tydzień i trochę nasza 30 rocznica ślubu. Z jednej strony w cukierni miałabym wszystko podane , bez roboty i sprzątania , z drugiej - na działce przyjemniej tyle,że musiałabym o wszystko zadbać i nie wiadomo czy pogoda dopisze. No i na siłach do roboty nie za bardzo się czuję . Bóle głowy wracają. Zrobiłam wyniki ; wyszły całkiem dobre. Trochę poszperałam po necie i poczytałam. To prawdopodobnie są tzw. bóle napięciowe. Przyczyn może być kilka : nerwy ( to do mnie pasuje , stresu mi nie brak z różnych powodów ) , długotrwałe siedzenie w tej samej pozycji , co mi przy pierwszym ataku zasugerował medyk ( to też pasuje , bo faktycznie siedzę: za biurkiem , w aucie, w domu przy robótkach lub czytaniu) , skutek uboczny długotrwałego przyjmowania sterydów ( to mniej mi pasuje , bo już trzeci rok nie biorę leków na tarczycę ) , nadwaga ( też mogłoby być , paręnaście kilo mi zostało po leczeniu sterydami ) . Najpierw myślałam ,że to ciśnienie , ale poza chwilami kiedy mnie naprawdę mocno boli mam raczej w normie , albo tylko z malutką odchyłką w jedną lub drugą stronę . Pożyjemy , zobaczymy – jutro wybieram się do medyka , zobaczymy co mi powie. No i mojego zmobilizowałam , też badania zrobił – wyszły średnio więc idziemy jutro razem..

środa, 17 sierpnia 2011

17.08.2011 Piszę dopiero dziś ,

bo jak zwykle zaraz po powrocie zostaliśmy brutalnie rzuceni w wir pracy, a ja dodatkowo zostałam prawie rzucona na ziemię przez trywialny skok ciśnienia . Z nagłego bólu głowy aż usiadłam na chodniku przed starostwem. Skończyło się u zaprzyjaźnionego medyka , zastrzykiem i kategorycznym nakazem odpoczywania, kontrolowania co dzień ciśnienia i nie denerwowania się ( ha, ha, ha, - jakbym pracowała na etaciku ) . Dziś już jest dobrze . Ciśnienie mam zupełnie normalne , głowa nie boli i czuję się dobrze. Na razie jednak się podporządkowałam , nie przemęczam się i nie denerwuję – choć mam powody , bo mi klienci zalegają z kasą . A synowe dzwonią co parę godzin i pytają jak się czuję .
11.08/15.08 . 2011 Wakacje, wakacje …
krótkie ale intensywne . Ale po kolei..
Czwartek po południu - jak dobrze mieć sąsiada ...
W czwartek po południu ciśnienie mi podniósł sąsiad. Że mam głupich sąsiadów to wiem nie od dzisiaj, ale że głupieją z wiekiem i stażem zamieszkiwania w naszym bloku to się dowiedziałam w ów czwartek. A było tak : w kwietniu , na zebraniu wspólnoty zapadły decyzje ,że budujemy garaże- blaszaki. Ustaliliśmy termin wpłaty zaliczki na 30 lipca. Kasę przelałam 1 czerwca i uznałam temat za załatwiony, znaczy,że się „dopisaliśmy” do budowy. A tymczasem w czwartek zagadnęłam sąsiada jak z naszymi garażami , a on mi na to: „ no przecież sąsiadka nie buduje garażu” . Zatkało mnie w pierwszej chwili . Mówię : „jak to nie , przecież już dawno wpłaciłam zaliczkę , te ustalone 1000zł” No to on mi na to ,że to się nie liczy , bo się liście nie podpisałam i na zebraniu nie byłam . No szlag mnie trafił w tym momencie na dobre. Po pierwsze to nie wiedziałam ,że jest zebranie i jakaś lista ( tu przyznaję,że nie zauważyłam jakiejś kartki wywieszonej na tablicy ogłoszeń , a raczej zauważyłam ją dopiero jakiś tydzień , po tym rzekomym zebraniu – nie wiem czy na pewno tam wisiała , sądzę ,że raczej nie , ale może przeoczyłam) . Napyskowałam na sąsiada , a dziś tj.16.08. 2011 wybieram się do szefa zarządu na rozmowę – ciekawe jak mi sprawę wyjaśni. Napisałam też pismo .Chciałam mu trochę krwi napsuć przed weekendem ale był nie osiągalny, a mnie piórka nieco opadły więc ma szansę ,że nie oberwie po uszach na ostro tylko będzie musiał grzecznie argumentów wysłuchać. O bajzlu na klatce i połamanym pojemniku na plastiki też. Jakoś wszelkie listy i zapisy źle mi się kojarzą , a poza tym jako osoba prowadząca działalność nauczona jestem decyzje podejmować natychmiast , bez zbędnych świstków i dyskusji. Skoro na zebraniu podjęto decyzję i ustalono terminy , to uznałam temat za zamknięty , kasę przelałam i czekam na ciąg dalszy . Ale widać sąsiadom zostały nawyki z czasów ustroju , który odszedł do historii.
Piątek – Kraj w budowie.
Wyruszyliśmy … Nie tak jak sobie marzyłam o 7.00 a o 9.30 . Mężuś trochę dosypiał a poza tym zeszło nam jeszcze z pół godziny na zakupach. Po przemyśleniu sytuacji i wysłuchaniu wiadomości z RFM czy jakiegoś tam innego wrzaskuna stwierdziliśmy, że korki nas nie kręcą i po staremu jedziemy w Bory Tucholskie. Pojechaliśmy. Tym razem w innym kierunku czyli na Tucholę. Tu remont drogi, tam, budowa ronda, ówdzie renowacja kamienicy .Zwyczajnie ; Kraj w budowie. I tak co wieś i miasteczko , albo siedziba powiatu.. Tu się wieś kanalizuje , tam ksiądz remontuje kościół, ówdzie bamber nową stodołę stawia . Zwyczajnie ; Kraj w budowie Budowa Krajowi na dobre wychodzi . Drogi coraz lepsze, kolorowe chodniki, czyste , zadbane uliczki, ukwiecone posesje , odrestaurowane kamieniczki i td. W prawdziwy zachwyt wprawiła nas Tuchola .
Miasteczko niewielkie ale przecudnej urody. Zabudowa zachowała średniowieczny charakter , a to co odremontowano i dobudowano nowego bezbłędnie wpisało się w istniejący styl. Nawet fasadę marketu wystylizowano „ na starą kamieniczkę” A wszystko to kolorowe i ukwiecone . I tak na całej trasie . Każda wieś , każda mieścinka, buduje się i remontuje pieczołowicie i z wielką dbałością o szczegóły . Po drodze nie udało się wyhaczyć wolnego miejsca do spania więc nieśpiesznie pokulaliśmy się dalej na nasze stare , sprawdzone miejsce kajakowe. Tam też wszystko porezerwowane było, ale my jesteśmy pionierzy , na wszystkie okoliczności gotowi. Rozbiliśmy sobie namiot . Nasze miejsce kajakowe też się rozwinęło. Teraz rządzi tam młodsze pokolenie. Hodowla koni i kucyków się rozrosła, , dom rozbudowany , kemping powiększony, dokupione nowe kajaki , porostawiane pojemniki do segregacji śmieci ( nawet taki ze zgniataczem do puszek ) , trawka równiutko przycięta , wiaty nad stołami porobione ; jednym słowem znamiona luksusu. Ceny umiarkowane i tylko nieznacznie wyższe niż w latach ubiegłych– za trzy doby , na dwie twarze, namiot i auto + korzystanie z prądu zapłaciłam tylko 70 zł.. Resztę dnia i wieczór spędziliśmy na kempingu , popijając herbatkę , wdychając świeże powietrze i słuchając grającej na gitarze młodzieży i szumu pobliskiej rzeki. Noc była pochmurna ale ciepła z krótkotrwałymi , przelotnymi deszczami.
Sobota – w strugach deszczu
Ranek mężuś znów odsypiał. Ja wiadomo ,ranny ptaszek jestem więc zwlokłam się chwilę po 9.00. Od razu zabrałam się za moje szydełko tunezyjskie . Zanim mężuś wytoczył się z namiotu rozpracowałam wzór podstawowy . Fajna sprawa , na torebki, bamboszki , poduszki , kilimki itp. Potem było śniadanko i kawka i zanim wyruszyliśmy prawie rozpracowałam wzór tzw. mijany – świetny , na duże , puchate szale lub dziecięce płaszczyki ( wymaga cienkiej włóczki) . A deszcz sobie padał i padał , choć w radiu zapowiadali słoneczny weekend . Co nam tam deszcz. Wyjęłam z torby podróżnej peleryny , mężusia czarną i swoją żółtą , zaopatrzyłam nas w wodę i mapy i pojechaliśmy zwiedzić akwedukt w Fojutowie. Ciekawy obiekt , bo dołem , pod korytem Brdy , w tunelu płynie Czerska Struga, górą Brda . Oba cieki wodne się krzyżują . W Fojutowie weszliśmy jeszcze na wieżę widokową i kupiliśmy pamiątki – kaszubskie, miejscowe- nie żadna chińszczyzna . Na koniec w kawiarence wsunęliśmy jeszcze po pysznej , ciepłej szarlotce z lodami ,sosem waniliowym i bitą smietanką popijając równie pyszną kawą latte. A deszcz sobie padał i padał , choć w radiu zapowiadali słoneczny weekend. Tak w ogóle ,to nic piękniejszego jak krople deszczu na liściach i igliwiu . Nie rozumiem jak można nie dostrzegać takiego piękna i krzywić się na deszcz. Po tym słodkim szaleństwie wyruszyliśmy zwiedzić Chojnice. Na skróty lasami . Skrót z Fojutowa do drogi na Chojnice wiedzie kilkanaście kilometrów przez piękny , stary , iglasty bór. Niemal nie tknięty ręką człowieka . Przecudnie kolorowe mchy porastają wszystko , poszycie, krzewy , pnie drzew , wszystkie wykroty i wiatrołomy. Wśród tych mchów gdzieniegdzie przebijały już fioletowe , delikatne kwiatostany wrzosów. O tej porze roku w Borach zwykle są już pełnym rozkwicie , ale może przez to ,że lato tegoroczne chłodniejsze i deszczowe opóźniła się pora ich kwitnienia? A mchy z tych samych powodów rozrosły się jeszcze i nabrały żywych barw od odcieni rudoczerwonych , szarych , oliwkowych, zielonych po niemal czarne. Nie sposób opisać ich piękna , to po prostu trzeba zobaczyć na własne oczy. W chwili gdy wjeżdżaliśmy do Chojnic zza chmur niespodziewanie wyjrzało słońce. Miasto okazało się równie urocze jak Tuchola. Podobnie jak tam ,wszystko albo już odnowione , albo w trakcie remontu . Wszystko z dbałością o styl i najdrobniejsze szczegóły. U stóp murów obronnych jakiś zespół szykował sprzęt grający – zapowiadała się miejska impreza . Zwiedziliśmy pobliskie kościoły , zjedliśmy obiad w sympatycznej knajpce , zrobiliśmy kilka zakupów w sklepie spożywczym , poszwendaliśmy się po urokliwych uliczkach i w takiej zwyczajnej , drewnianej budce z pamiątkami kupiliśmy kolejny obraz do naszej kolekcji. Przedstawia ukwiecony , kaszubski krajobraz .Nie żadna masówka pod turystów , tylko malowany przez miejscową malarkę i to uznaną w okolicy – jak nas poinformował sympatyczny młody człowiek prowadzący ten kramik. Z chojnic wróciliśmy na nasze miejsce kajakowe. Resztę wieczoru spędziliśmy przy herbatce, drinkach wsłuchując się w boski głos Sary Bringhtman z naszego odtwarzacza . Zanim zapadł zmierzch do końca rozpracowałam wzór mijany a mężuś przeczytał kilka artykułów z Polityki. Wieczór był pogodny ale temperatura zaczęła mocno spadać. . Noc była bardzo zimna. To jednak mieszkańcom kempingu nie przeszkadzało w balowaniu. Było głośno i wesoło.
Niedziela - na wodzie i na lądzie
Poranek wstał zimny , mokry od rosy i bardzo mglisty. Z minuty na minutę jednak mgła opadała i mniej – więcej około 10.00 zrobiło się słonecznie i ciepło. Do tej godziny zdążyłam rozpracować kolejny wzór tzw. pikowany ;no powiedzmy . Trochę mi się robótka zwijała , muszę jeszcze trochę technikę dopracować. Ten nadaje się na torebki i na razie nie wymyśliłam do czego jeszcze. Jako,że zabłysło słońce robótka została wrzucona do torby a my wypożyczyliśmy sobie rower wodny i ruszyliśmy na wodę . Tym razem rower, bo poziom wody wzrósł o ponad 60 cm , prąd przyśpieszył i potworzyły się wiry. Niby nic takiego , ale nie chciało nam się z tym zmagać. Tym razem postawiliśmy na totalny luz i byczenie. Pod prąd trzeba było sobie trochę nóżkami poprzebierać , ale było warto. Albo nam się tak wydało po długiej nieobecności , albo też szlak Brdy naprawdę się zmienił i jeszcze wypiękniał . Zieleń bardziej zielona , mchy bardziej miękkie i puszyste , kwiaty bardziej kolorowe, a zakola bardziej urokliwe... Wodniactow stało się sportem bardzo popularnym i lubianym . Po Brdzie plywają już całe armady . Ruch porównywalny z tym pod moimi oknami na krajowej 15-tce , ale wciąż jeszcze obowiązują zasady turystycznej etykiety . Ludzie pozdrawiają się i wesoło do siebie zagadują .Po trzech godzinach pływania wróciliśmy na kwaterę . Tylko na chwilę jednak , bo za moment już ruszaliśmy na dalsze zwiedzanie Kaszub. Obiadek i małe zakupy śniadaniowe w Brusach ( do zwiedzenia jest niesamowity kościół , z dwoma wieżami , ale już go widzieliśmy kilka razy więc odpuściliśmy) . Ruszyliśmy nie śpiesznie w kierunku Wdzydz . Trochę z sentymentu , bo tam wybraliśmy się na pierwsze wspólne wakacje w roku 1980. Dla samych widoków warto pojechać na Kaszuby . Niewypowiedziany ogrom piękna ; stylowe domy , nastrojowe kapliczki , bajkowe ogródki , tajemnicze lasy , lśniące tafle czystych jezior i przemili , przyjaźnie nastawieni do świata ludzie. No i jedzonko godne uwagi. Na stoisku w e wdzydzkim skansenie zakupiliśmy syrop z płatków róży i konfiturę z tarniny . Był jeszcze miód z miejscowych pasiek , marynowane grzyby , konfitury z rokitnika oraz dzikiej róży i mnóstwo innych smakołyków. Nad samym jeziorem wrzało jak w ulu. Wdzydze to dziś kurort Atmosferą przypominał mi Mielno i zakopiańskie Krupówki. Wspięliśmy się na wieżę widokową – znacznie wyższą niż ta w Fojutowie. Tam wysoko na wieży objawiło się całe piękno Kaszub. Cudowne jeziora i lasy aż po horyzont. Po zejściu na ziemię , w nie rzucającej się w oczy smażalni – taka zwykła drewniana buda w przydomowym ogródku zjedliśmy przepysznego sandacza z kurkami. Nie lubię ryb , ale tym razem byłam zachwycona smakiem tej potrawy. Cena była warta tego wyszukanego smaku. Robię sandacze na Wigilię i czasami na obiad , ale daleko im do tamtego z Wdzydz. Po kolacji pojechaliśmy jeszcze do Kościerzyny i stamtąd na nasze miejsce kajakowe. Dotarliśmy kiedy zapadał zmrok. Tym razem na polu panowała cisza.. Część ludzi pakowała już sprzęt szykując się do wyjazdu. Kilka samochodów odjechało jeszcze tego samego wieczoru. Wieczór był ciepły choć znad lasów nadciągnęly chmury.
Poniedziałek – czas powrotu
Nad ranem spadł deszcz , a właściwie potężna ulewa . Trwała krótko . W namiocie było duszno i gorąco . Strasznie mnie to drażniło więc zwlokłam się już o 7.30 i poszłam do lasu nazbierać grzybów. Włóczyłam się tam tylko półtorej godziny, jakieś 200m od pola namiotowego . Dłużej się nie dało. Przemokły mi buty a komary atakowały całymi chmarami . Nazbierałam jednak prawie pełną reklamówkę – taką cieńką jak w marketach pakuje się owoce. Kurki , czarne łebki i nawet po jednym prawdziwku i kozaku mi się trafiło. Zanim mężuś zakończył poranną toaletę , ja zdążyłam już grzybki oczyścić i przygotować do podróży w prowizorycznych tytkach zrobionych z gazety. Pogoda zaczęła się poprawiać . Znów wyruszyliśmy na wodę – rowerem wodnym. Tym razem na krótko , bo czas było zwijać namiot i szykować się do wyjazdu. . Skończyliśmy około 15.30. Rozliczyliśmy się z właścicielami za pobyt , pogadaliśmy jeszcze chwilkę jak to między starymi znajomymi i wyruszyliśmy w drogę powrotną po drodze wstępując na obiad w miejscowości Swornegacie. Nie chciało nam się czekać za miejscem w restauracji więc poszliśmy do smażalni. Sandacz był bardzo dobry , ale już nie tak jak ten z budki we Wdzydzach . Na drogę kupiliśmy jeszcze wedzoną sielawę z kaszubskich jezior po czym ruszyliśmy w drogę powrotną . Do domu dotarliśmy około 19.00 , opaleni jak się okazało po zrzuceniu wakacyjnych ubrań . Przywieźliśmy mnóstwo wrażeń , około 400 zdjęć , kilkanaście krótkich filmików i prawdziwe , miejscowe pamiątki w postaci przysmaków, glinianych, malowanych dzwoneczków , haftowanych ręcznie woreczków na np. zapachy do szaf i ręcznie malowanego obrazka .