Nie był t najbardziej udany wyjazd, chodź nic na to nie
wskazywało. Mieliśmy konkretne plany na konkretne dni, w tym spotkanie z
przyjaciółką z Kaszub i znajomymi z Poznania, którzy jak się niedawno okazało
mają dom w okolicy . Wyjechaliśmy jak to mamy w zwyczaju , jak komu pasuje .
Kto pierwszy dojedzie odbiera klucze od domków i czeka na resztę . Tak było i
tym razem. My dotarliśmy około 18.00. W
pierwszy wieczór kręciliśmy się po miasteczku i okolicy jeziora , w barku na
plaży zaliczyliśmy pysznego drinka mojito truskawkowe ( rewelacyjne!) i grilla
z młodzieżą . dzieciaki zajęły się sobie tylko znanymi sprawami. Następny dzień
zapowiadał się całkiem miło; pełny luz , na piątek zaplanowaliśmy wypad do
parku rozrywki pod Człuchów, żeby dzieciaki pojeździły gokartami i wieczorne
ognisko a w sobotę spływ kajakowy. Na ognisko umówiliśmy się też ze znajomymi z
Poznania. I byłoby całkiem miło ale w czwartek pod wieczór zaczęły się niefarty
. Akurat poszliśmy do naszego domku coś zjeść , rodzice siedzieli z resztą
bandy pod domkiem , dziewczyny szykowały kolację , starsze dzieciaki siedziały na
bilardzie w świetlicy , a trójka młodszych , w tym nasz wnusiu okupowali plac
zabaw , który mieści się 10m od domku , w którym mieszkał z rodzinką . Dorośli
mieli ich więc na oku. Mały miał jednak pecha. Wszedł na zjeżdżalnię z rurą jak w remizie strażackiej i nim zjechał
jakoś stracił równowagę i spadł na piasek . Na tyle jednak nieszczęśliwie, że
złamał rękę . Złamanie okazało się skomplikowane i z przemieszczeniem . Akcja była szybka . Rodzice zapakowali go do
auta i pojechali na sor do Chojnic . Owszem zajęli się nim ale oględnie rzecz
ujmując „ po łebkach” . Zrobili zdjęcie , podwiązali chustą i podali środki
przeciwbólowe, po czym kazali jechać do szpitala w Bydgoszczy , bo najbliżej
względnie do Poznania . Rodzice wrócili z nom do ośrodka, wszyscy od razu
zaczęli wydzwaniać po szpitalach i szukać miejsca a dziewczyny i ja z nimi
pakować potrzebne rzeczy . Synowa była kompletnie roztrojona nerwowo. W Bydgoszczy
kazali przyjechać rano, w Gnieźnie się nie odezwali w ogóle , sor w Bydgoszczy
podał jakieś bzdurne numery telefonów, właściwy znaleźli po paru minutach w
necie. Po kolejnym „zbyciu” stwierdziliśmy, że lepiej będzie jak od razu pojadą
do Poznania . Syn złożył część tylnego siedzenia , ułożyli wszystkie koce i
poduszki jakie kto miał , ułożyli małego tak żeby nie ruszał ręką , syn usiadł
przy nim z tyłu , żeby go asekurować a synowa prowadziła auto. Starszy wnuczek
został pod naszą opieką . Ok. 5.00 rano dotarli do szpitala w Poznaniu. Odesłali
ich do nowego budynku w innej dzielnicy miasta , bo tam mieści się chirurgia
dziecięca . No i tam dopiero zajęli się małym jak należy. Zdjęcia, środki
przeciwbólowe, przygotowanie do operacji
i o 11.00 zabrali go na salę . Po godzinie już był wybudzony . Operowali mu
rączkę laparoskopowo , włożyli dwa druty i założyli gips. Na drugi dzień czyli
w sobotę wypisali do domu. Standard szpitala i opieki europejski; pokoik
jednoosobowy z łazienka , rozkładanym łóżkiem dla rodzica i tv z bajkami ,
nawet balkon. Co parę minut zaglądała pielęgniarka sprawdzić czy wszystko w
porządku a salowe na życzenie przynosiły kawę albo inny napój. Małego czeka 6
tygodni w gipsie. Na razie go boli i musi dostawać środki przeciwbólowe i siedzieć
w miejscu, żeby nie uszkodzić tej ręki. Po tej akcji plan nam się trochę
posypał , ale na gokarty pojechaliśmy . Kilka innych atrakcji dzieciaki
zaliczyły , ale starszy wnuczek nie miał wesołej minki. Nie ucieszyło go nawet
3 miejsce, które zajął w wyścigu , wyprzedzając wszystkich z naszej ekipy i
trzech dorosłych, którzy też brali udział w tych jazdach. Na ognisko mieli do
nas przyjechać znajomi , około południa umawiałyśmy się z koleżanką a przed
19.00 zadzwoniła, że nie przyjadą . Chwilę wcześniej ktoś potrącił autem ich
kota . Jechali z nim do weterynarza. Weterynarz kota pozbierał i opatrzył
oczywiście , trwało to długo i noc miała zdecydować . Ognisko się odbyło ,
dzieciaki zadowolone. Kot niestety nie
przeżył , ale o tym dowiedzieliśmy się dziś. W sobotę wybraliśmy się na planowany
spływ. I tu akurat trochę relaksu było. Oczywiście nie obeszło się bez
kolejnych przygód. Byli z nami znajomi młodszej młodzieży . Gość zabrał na
kajak starszego synka – taki sześciolatek . Moim skromnym zdaniem kompletnie
nie dopilnowany . Na umówionym miejscu wyciągnęliśmy kajaki na brzeg i
czekaliśmy na transport z ośrodka . Młody wlazł do kajaka i tak nim zaczął
kołysać , że kajak zaczął zjeżdżać do wody. Ojciec nie zwracał na niego uwagi
zajęty gadaniem przez telefon . W ostatniej chwili złapaliśmy z małżonkiem
kajak . Gdybym tego nie zauważyła młody znalazł by się w wodzie i spłynął z prądem.
Kiedy powiedzieliśmy o tym ojcu tylko wzruszył ramionami. Nawet uwagi synowi
nie zwrócił. Myślałam ,że gościowi przydzwonię. Po powrocie zjedliśmy i już się szykowaliśmy na
kolejne spotkanie , tym razem z przyjaciółką z Kaszub , ale znów nie poszło. Mieliśmy
jeszcze niecałe półgodziny do spotkania więc udaliśmy się do pobliskiego sklepu
po chleb na kolację . W tym czasie przyjaciółka zadzwoniła, że jest już blisko
, ale utknęła w korku i że musiało się coś wydarzyć . Za chwilę już wiedzieliśmy
. Nasz pracownik z żoną byli coś zjeść, spotkaliśmy ich po drodze i
opowiedzieli o sprawie .Widzieli całe zajście , nawet pomagali opanować sytuację.
Na prostej drodze , przed sklepem , do którego szliśmy upadł nie wiadomo
dlaczego mężczyzna . Może miał zawał, może zemdlał z upału – tego nie wiemy.
Upadł wprost pod nogi żony naszego pracownika i to tak nieszczęśliwie, że
uderzył głową o chodnik . Poszła krew z uszu. Z tego co się uczyłam , taki
objaw występuje przy pęknięciu podstawy czaszki. Ktoś od razu wezwał pogotowie
, a nasz pracownik z żoną próbowali od kogoś z samochodem zorganizować koc
termiczny i dopilnować , żeby nadmiernego tłoku dookoła tego człowieka nie
było. Straż pożarna i karetka były po chwili ale wezwali śmigłowiec . Cała
akcja trwała chyba z godzinę. Odszukaliśmy naszą przyjaciółkę w tym korku i już
razem podjechaliśmy do nas do ośrodka , bo w tak zwanym międzyczasie, akcja się
zakończyła , a śmigłowiec odleciał. Późnym wieczorem dowiedzieliśmy się , że do
Słupska. Z naszą przyjaciółką posiedzieliśmy trochę przed domkiem, wypiliśmy
kawkę i jak zwykle wymieniłyśmy się naszymi „samodzierżkami” . Dostaliśmy butlę syropu z kwiatów bzu czarnego. Fusilko ;
dziękujemy . Za pychotkę i za spotkanie. W niedzielę powrót . Wszyscy jakoś szybko się
zawinęli tym razem . Zwykle przeciągają odjazd tak długo jak to możliwe. Właściciele ośrodka nie policzyli nam za
domek młodszej młodzieży . Byli zdenerwowani z powodu wypadku i przepraszali . Nie zdarzyło się u nich nic takiego przez 9 lat . Sprawdzali nawet czy ktoś nie posmarował czymś
urządzeń , bo już mieli taki przypadek , że ktoś pomazał drabinki olejem .
Wiadomo, że nie ich wina i wszyscy to rozumiemy. Syn i synowa też i nie
zamierzają wysuwać żadnych roszczeń z tego powodu. Co więcej ? No cóż , wyjazd
do udanych nie należał niestety. Jedyny plus to taki , że nie dzwoniły nam nad
głową telefony i pooddychaliśmy świeżym powietrzem a mózgi nam się przewietrzyły.