Ksiądz jak wiadomo przywitał się dziś z klamką . Ledwie otworzyłam oczy a już telefon . Awaria w szpitalu . Było może koło siódmej rano. Obudziłam małżonka, pojechałam po bułki i po śniadaniu małżonek pojechał usuwać awarię na sorze a ja zaczęłam wojnę z matką . Focha strzeliła, jak wieżowiec w Dubaju. Uparła się , że ona nie idzie, nic jej nie mówiłam ( akurat - dwa tygodnie co dziennie do głowy wbijałam) jej się nie chce i jeszcze milion innych powodów a na koniec , że ona ma dziś kolędę i nie zdąży wrócić. O tej kolędzie to ja jej powiedziałam dwa dni temu czyli jednak coś pamięta . Kolędę jej ulica faktycznie miała dzisiaj ale w Farze zrobili "na zamówienie" i mocno po południu więc mało prawdopodobne, że się ksiadz u niej pokaże. Nawrzeszczałam w końcu i kazałam się uszykować. Zanim ta godzina minęła, odebrałam od niej z pięć telefonów z pytaniem gdzie my właściwie jedziemy i o której. Ale mniejsza o te telefony , ważne, że się ruszyła i jednak pojechała. No i załatwione. Długo to trwało , bo jakieś badania, zakraplanie, pomiary siatkówki i na koniec usg oka , ale lekarz zakwalifikował na razie na lewe oko, bo ma w nim tylko 20% widzenia . Za jakieś pół roku będzie musiała zrobić drugie. I o dziwo bardzo szybko, bo już 31.01. Teraz jeszcze tylko muszę ją na badania laboratoryjne zaprowadzić i do rodzinnego , żeby potwierdził, że ogólny stan zdrowia pozwala. Odwiozłam matkę do domu i wróciłam do siebie . Małżonek już był w domu . Wrzuciłam jeszcze pranie do pralki i przygotowałam obiad obiad. Pół dnia mi uciekło więc i jutro będę nadrabiać przepierki ale nie szkodzi, dobrze, że załatwiłam sprawę z okulistą. Niby na NFZ a za usg oka i tak trzeba było zapłacić i to nie mało , bo 200zł. Trwało ze 2 minuty. Wariactwo jakieś.
Po obiedzie zabrałam się znów za moje pudełka. Pomalowałam je dwa razy i teraz czekam aż wyschną, a jutro zacznę ozdabiać .