A jak wiosna to sobie trochę powspominam jak to z tą
wiosną niegdyś bywało. Działo się , gdy
chodziłam do LO czyli w drugiej połowie lat 70-tych. 21 marca, w pierwszy dzień wiosny wypadały
imieniny dyrektora naszego LO Benedykta , od niepamiętnych czasów nazywanego
przez uczniów „ Beny „ .Dziś już nie żyjący . Kiedy
przyszłam do LO jakoś nie zdołałam go polubić. Sporadycznie miałam z nim do
czynienia na lekcjach. Przychodził czasem na zastępstwa .Jego klasę i podejście
do uczniów doceniłam dopiero kiedy szkołę kończyliśmy. Beny mieszkał na terenie szkoły . Zdarzało mu się
więc chodzić po budynku i boisku w krótkich spodniach i podkoszulku. Wiadomo
było, że kiedy występuje w takim nieoficjalnym anturażu , humor mu dopisuje i
nikomu krzywdy nie zrobi , bo tak w ogóle to Beny wyglądał groźnie , a
instytucja dyrektora szkoły jako taka ,budziła nasz szacunek i obawę . Dyrektor
był nie kwestionowanym autorytetem i przed jako takim należało czuć
respekt – poniekąd „ z urzędu” . Dyrektor jednak krzywdy nikomu nie robił
i chociaż na dywaniku potrafił naprawdę ostrą reprymendę zafundować
delikwentowi , który podpadł , zaraz po jego wyjściu zapominał o sprawie . Beny
równie często jak Glapa – profesor od przysposobienia obronnego o ptasim
nazwisku ( stąd Glapa) ścigał palaczy. Z lepszym wynikiem jednakże. Wpadał do
męskiego wc , zabierał chłopakom papierosy , ładował po strzale „ w papę” i
kazał wracać do swojej klasy. Nikt się o to nie oburzał i rodzicom do głowy nie
przychodziło, zgłaszać jakieś pretensje. Trzeba pamiętać ,że za palenie
papierosów, w tamtych czasach wylatywało się karnie ze szkoły. Każdy wolał
oberwać od dyrektora niż mieć ocenę niedostateczną ze sprawowania i wilczy
bilet. Dziewczyny miały trochę lepiej . Profesorki rzadziej wpadały do
łazienki. A wracając do pierwszego dnia wiosny oraz imienin Benego , to w dniu
tym obowiązywał swoisty ceremoniał. Przede wszystkim strój galowy ; biała
bluzka i granatowa lub czarna spódnica – w żadnym razie spodnie , a chłopaków
biała koszula, garnitur i obowiązkowo muszka . Muszka to było coś co wyróżniało
naszą budę . Chłopaki z technikum weterynaryjnego nosili się na czarno ,
elektronik i „mlecz” koszule z kołnierzykami i szare swetry , a u nas kraciaste
koszule na co dzień a muszki na uroczystości. Lekcje w tym dniu były skrócone
do pół godziny i nie wolno było stawiać dwój. I nie podskoczyła nawet groźna
matematyczka Luta i obie chemiczki – na co dzień postrachy nawet największych
kujonów .Musiały respektować. Po tych skróconych lekcjach mogliśmy się też
urwać na wagary. Zamiast tych lekcji też , ale pod kontrolą czyli wolno było
opuścić szkołę ale z wychowawcą, co akurat moja klasa wykorzystywała. Raz
udaliśmy się do parku gdzie odbyła się największa w gminie bitwa na śnieżki –
przyłączał się każdy , kto znalazł się w pobliżu. Na śnieżki , tak ! bo to były
czasy, kiedy śnieg leżał często i do
kwietnia . Innym razem zrobiliśmy sobie długą wycieczkę po mieście . Prowadził
nasz wychowawca , a my niepostrzeżenie uformowaliśmy długi „wąż” za nim i tak
idąc gęsiego przewędrowaliśmy pół miasta . Ludzie oglądali się za tym naszym
orszakiem, uśmiechali a wychowawca
zorientował się pod sam koniec wędrówki. Śmiechu było na tydzień co najmniej ,
jak tylko ktoś wspomniał . Kiedy byłam w klasie III, w szkole zainaugurowany
został Dzień Młodzieży. Wymyśliła go – a jakże – klasa mojego małżonka , stawiana
za wzór wszystkim innym, owiana szkolną legendą IVa. Z początku w przebraniu przyszły tylko 3 z
pięciu klas IV , ale już w zawodach brali udział wszyscy. Najciekawszy był
wyścig taczkami z koleżanką na pokładzie. Zaliczyliśmy też atak terrorystyczny
i nie było zmiłuj , okup trzeba było zapłacić . Wpadły do klasy „czerwone
brygady” :odziane w brezentowe kurtki kangurki i pończochy na twarzach grożąc
kartonem po butach w charakterze bomby, wynieśli dwie dziewczyny, po czym
zażądali niebotycznego okupu: 3,50
. Co było robić , zrzuciliśmy się . Okup
nie tylko nasz, domorośli terroryści skonsumowali po lekcjach w kawiarence o
wdzięcznej nazwie Szarotka. Następnego roku już jednak Dzień Młodzieży
przeszedł na stałe do szkolnych tradycji
. Opracowano cały program, na który składały się różne konkursy , zawody sportowe , na koniec dnia dyskoteka ,
jakieś występy szkolnych kabaretów i zespołów. Najważniejszy jednak miał być
konkurs na najlepiej przebraną klasę . Przebrania miały być spójne i coś
obrazować. Każda klasa miała wkroczyć w określonej kolejności na salę gimnastyczną
– odpowiednio efektownie, żeby zaprezentować się jurorom złożonym z grona
profesorskiego i przewodniczących klas.
Dłuższy czas dyskutowaliśmy co z tym zrobić zwłaszcza,
ze kilka dziewczyn w ogóle nie chciało brać w tym udziału twierdząc, że się nie
będzie wygłupiać. Wychowawca zapowiedział jednak ,że nie można nie przyjść pod
groźbą obniżenia zachowania. Nie miały wyjścia, przystosować się musiały. Dwa
dni przed imprezą nadal nie było porozumienia co do przebrania. Ostatniego dnia
zadecydowała za nas moja przyjaciółka E.
Wyjęła z torby dwa prześcieradła i gruby sznur kilka agrafek oraz świecę ,
obwinęła się w prześcieradła , coś pozapinała, coś przewiązała i za chwilę stał
przed nami mnich w białym habicie .Zapowiedziała ,że na salę wchodzimy rządkiem
z zapalonymi świecami śpiewając Bogurodzicę , bo to pasuje do mnisiego pochodu.
Ja natychmiast temat podchwyciłam , wraz ze mną D i chłopaki. Stanęło na
naszym. Co do śpiewu daliśmy tylko każdemu wolną rękę , bo dla przeciętnego
śmiertelnika Bogurodzica jest nie wykonalna . Kazaliśmy mruczeć pod nosem byle
żałobnie. W dniu imprezy lekcje były skrócone – miały się zakończyć około 11.00
. Do klas wchodziliśmy w przebraniach . Nawet Luta – groźna profesorka od
matematyki nie mogła powstrzymać nikłego uśmiechu na widok mnichów w trampkach
( te trampki to po to, żeby wejść na salę gimnastyczną , bo tylko takie obuwie
było dopuszczalne) . Do sali gimnastycznej wchodziliśmy w jakiejś ustalonej
przez porządkowych kolejności . Większość robiła to z hukiem , głośno ; ze
śpiewem lub wykorzystaniem instrumentów muzycznych . Był obóz cygański,
krasnoludki , trzy dwory Klaudiusza , bo akurat pierwszy raz wyemitowano w tv
serial „Ja Klaudiusz „ więc temat był na czasie, jacyś piraci – wszyscy głośni
i kolorowi. Kiedy przyszła nasza kolej ustawiliśmy się w rzędzie z zapalonymi
świecami , po czym zapadła cisza . Na znak dany przez E, mnisi pochód ruszył do
sali mrucząc coś żałobie pod nosem każdy sobie. To mruczenie odbite echem kilkumetrowej
wysokości sali , całkiem udanie zaimitowało chorał gregoriański . Jurorzy i
młodzież która wcześniej weszła na salę zamilkła z wrażenia. Okrążyliśmy salę
dookoła , następnie zawróciliśmy przed jury , przed którym na chwilę się
zatrzymaliśmy po czym podnosząc w górę oczy i ręce wydeklamowaliśmy chórem
łacińskie „ memento mori” i skierowaliśmy się na swoje miejsce. Już samo to
wystarczyło, żeby jury wyło ze śmiechu a kiedy jeszcze spojrzeli na plecy
kolegi zamykającego pochód – najwyższego w klasie , w przykrótkim habicie ,
któremu pozostali koledzy przypięli do pleców kartonową tabliczkę z napisem
„Rasputin love machine” wrzawie, brawom i salwom śmiechu nie było końca.
Konkurs wygraliśmy . Czterokilogramowa torba cukierków trafiła w nasze ręce.
Dzięń Młodzieży minął , czas zabawy zastąpiła intensywna nauka do matury a
Dzień Młodzieży na długie lata wpisał się w tradycje szkoły . Czy dziś jeszcze
jest obchodzony ? Przypuszczam , że tak , każdego roku w pierwszym dniu wiosny
kręcą się po mieście przebierańcy, choć do naszego pochodu mnichów im daleko. .