Wyjeżdżaliśmy w środę po południu. Nie było innej opcji , musiałam dopilnować spraw matki, zakupy , tabletki itp. Tabletki posegregowałam do kolorowych pudełek - na każdy dzień inny, opisałam na każdy dzień i porę dnia. Ułożyłam na stoliku w kolejności. Jak się okazało po powrocie psu na budę... Wyjeżdżaliśmy w pełnym słońcu i upale , dojechaliśmy na miejsce i okazało się , że jest zimno i wieje. Młodzież była już na miejscu, nasz syn i pracownik z partnerką. Tak wyszło. Syn przyjechał sam , bo w ostatniej chwili synowa się rozchorowała, a wnuczka - jak to nastolatka , wybrała towarzystwo koleżanek. Zresztą i tak nie mogłaby przyjechać , bo szkoła obchodziła w sobotę swoje 75-lecie ,a jako kadetka liceum wojskowego musiała brać udział w defiladzie. Zastępowała też chorą koleżankę w poczcie sztandarowym. Po zagospodarowaniu się w domku pojechaliśmy do Asa na sandacza z surówką. Nic się nie zmieniło, sandacz smakował jak zawsze czyli wyśmienicie. Kaszuby to jedyne miejsce, gdzie jem ryby i mi smakują. Pochodziliśmy jeszcze po promenadzie i marinie ale wiało od jeziora więc nie był to długi spacer. Następnego dnia czyli w czwartek zrobiło się jeszcze zimniej i wiał jeszcze silniejszy wiatr. Momentami drzewa rosnące na terenie ośrodka gięły się aż do ziemi. W ośrodku trochę zmian i ulepszeń , np. odremontowane łazienki i zadaszone werandy przy domkach , a niżej na części gminnej sporo bud z gastronomią i budowa. Niby jakiejś stacji dla WOPR-u ale obiekt jest tak wielki, że na pewno będzie to jakiś hotel albo restauracja , albo czort wie co . Plaża na tym nie zyskała. W czwartek po długich pogaduchach z zaprzyjaźnionym z nami właścicielem ośrodka i dwóch kawach wybraliśmy się wszyscy na wycieczkę do Kościerzyny, jakieś 60km od ośrodka. Zwiedziliśmy muzeum kolejnictwa , przejechaliśmy się mini-ciuchcią a potem pojechaliśmy na obiad i do muzeum amerykańskich samochodów. Średnio mi się tam podobało, ale dla facetów była to atrakcja. W muzeum osobna sala była poświęcona historii coca-coli i to było ciekawsze, Pokażę to i owo na zdjęciach , ale to już w osobnym wpisie. Wróciliśmy przed wieczorem. Na jakieś wieczorne życie jednak się nie zdecydowaliśmy z powodu zimna. Na piątek za to umówiliśmy się z Fuscillą. Planowaliśmy jakieś popływanie kajakiem od rana ale znów się nie dało z powodu wiatru , tyle, że znacznie się ociepliło. Młodzież zdecydowała się popływać motorówką i w tym celu pojechali do charzykowskiej mariny a my do Chojnic pokręcić się po starym mieście. Rynek w Chojnicach wciąż wygląda bajkowo , a odrestaurowany amfiteatr u stóp zabytkowych, gotyckich wież zaprasza do podziwiania. Ktoś pomyślał nad projektem. Stare przenika się z nowym ale ani jedno ani drugie nie traci na klimacie. Na starym mieście kupiłam sobie ceramiczny pojemnik w kaszubski wzór i srebrny łańcuszek. Na obiad zjedliśmy sobie kebab w tureckim bistro , chyba najlepszy jaki jadłam, popiliśmy kawą w pobliskiej cukierence i pojechaliśmy na spotkanie z Fuscillą. Trochę się okolica zmieniła. czy na lepsze ? Nie koniecznie. Powstały jakieś deweloperskie bloki- nie bloki, wielkie i nie ciekawe architektonicznie. Fuscilko; dziękujemy za spotkanie , przysmaki i piękny, kaszubski prezencik. Bardzo się cieszymy z naszych pogaduch i już czekamy na następne. Te wszystkie pyszności i śliczności również pokażę na zdjęciach. W sobotę zrobiło się w końcu ciepło i prawie przestało wiać. Prawie jak wiadomo robi różnicę i na jeziorze okazało się to w całej rozciągłości. O ile na Brdzie można było płynąć bez większego wysiłku , o tyle na jeziorze wiało niemożliwie. Fale robiły się spore i trzeba było uważać żey nie odwróciło bokiem kajaków. To kawał fizycznej roboty. Popłynęliśmy Brdą do poczciwego Płęsna, wpłynęliśmy na jezioro i zawróciliśmy . Nie było łatwo. Poziom wody się podniósł a prąd rzeki jakoś dziwnie przyśpieszył. Droga powrotna też wymagała od nas wysiłku. Słońce grzało przy tym mocno więc wyprawa była nie złym wyzwaniem. Kto jak nie my jednak ? Daliśmy radę. Na więcej tego dni a już ochoty nie było więc zajęliśmy się czytaniem i leżeniem tak zwanym LB. No i to by było na tyle. Niedziela to już dzień powrotu. Zgodnie z regulaminem około 10.00 opuściliśmy domki , pogadaliśmy i pożegnaliśmy się z właścicielem i ruszyliśmy w drogę powrotną. Do domu dotarliśmy około 15.00. Po drodze wstąpiliśmy w Szubinie na grób moich dziadków i brata ojca. Zrobiło się niemiłosiernie gorąco. W tak zwanym międzyczasie w czasie pobytu dzwoniłam do matki 3 razy dziennie , żeby jej o tabletkach przypomnieć. Równie dobrze mogłam nie dzwonić , bo tabletki brała , ale chyba tylko te, które jej smakowały. Po powrocie , wieczorem pojechałam jak zwykle z wieczorną porcją i co zastałam. Pudełka pochowane pod poduszki i pod jakieś gazety, Tabletki poprzekładane do innych pudełek albo przegródek i tylko niektórych nie było. I to jest ta szara rzeczywistość, która mnie dopadła. jeszcze tego samego dnia były następne , ale o tym jutro. CDN.
Relaks był, bo było trochę atrakcji mimo perturbacji pogodowych. Szara rzeczywistość pokazuje, że trzeba zorganizować lekarstwa matce podczas Twoich wypadów.
OdpowiedzUsuńTeraz już chyba nic nie planujesz. Ogródek rządzi. A ja czekam na fotki i ciąg dalszy. Buziaki
Planowaliśmy Lwówek Śląski ale ... szara rzeczywistość górą. Akurat w tym czasie musimy zająć się wygranym przetargiem więc jak napisałaś: ogródek rządzi a i to tylko popołudniami. A co dalej ??? Fotek mam trochę więc je pokażę za parę dni. Odbuziakowuję.
Usuń