choć bez ojców założycieli Marca i Davida Kopfler . Ale po kolei. Tym razem zdążyliśmy na czas, nawet z górką , bo jakimś cudem wczoraj w Poznaniu nie było korków. Nadmiar czasu wykorzystaliśmy na pokręcenie się po jarmarku świątecznym. Około 19 z minutami część stoisk była już nieczynna ale samo miasteczko śliczne i kolorowe , a paru wytrwałych sprzedawców wciąż tkwiło na posterunku więc było i co pooglądać. Przeszliśmy więc po miasteczku świątecznym i skierowaliśmy się do pawilonu gdzie mieści się Sala Ziemi po drodze zawierając koncertową znajomość z fanami . Tacy zwariowani fani rocka jak my znajdą się wszędzie i zawsze i zawsze mają o czym rozmawiać. Uśmiejecie się ; pawilon zaczął się zapełniać fanami , w wieku 50+ i więcej … Ale tak, to muzyka naszej młodości , czasów gdy zdawaliśmy matury , zaczynaliśmy studia , przeżywaliśmy młodzieńcze miłości, jednym słowem wchodziliśmy w dorosłe dorosłe życie. Nie było łatwo dotrzeć do takiej muzyki ; najczęściej wiązało się to z słuchaniem bardzo późna nocą radia Luxemburg i nagrywania utworów na szpulowe magnetofony z pomocą ustawionego na stole mikrofonu ( młodszych czytelników , nieznających tych urządzeń odsyłam na strony traktujące o PRL-u) . Dire Straits był jednym z uwielbianych przez nasze pokolenie zespołów. Nic więc dziwnego, że młodych ludzi przyszło na koncert nie wielu . Sala Ziemi nie jest wielka , mieści około 1300 osób i może z 200 jeśli wykorzysta się płytę przed sceną. Tym razem wypełniła się po brzegi z płytą włącznie. Koncert jak wszystkie w Poznaniu zaczął się punktualnie. Od pierwszych dźwięków przyjemnie się zdziwiłam. Brzmienie nie zmieniło się ani odrobinę . Skład zespołu co prawda nie jest autentyczny , ale gra w im dwóch dawnych członków zespołu , którzy dołączyli w latach 80/90 czyli Alan Clark, mocno już schorowany, gołym okiem widać, ze miał problemy z poruszaniem się i Phil Palmer. Pozostali to miłośnicy muzyki DS , którzy czują tę muzykę i chcą kontynuować tradycję zespołu i podtrzymać klimat. I podtrzymali . Uzbrojeni w dwie perkusje , dwa keybordy i trzy basowe gitary , saksofon i flet . Dali radę , co by o tym nie mówić. Dawali czadu bite 2 godziny bez przerwy licząc z podwójnym bisem. Grali na przemian ostry rok i sentymentalne ballady uzupełniając obrazami na telebimie nawiązującymi do tematu utworów i pokazem laserów . Słuchaliśmy charakterystycznych , gitarowych riffów czasami przerywanych szarpnięciami niemal zafałszowującymi dźwięk , czasem melodyjnymi i delikatnymi , niczym muzyka dawna , czasem lekko jazzującymi , a czasem ostro bijącymi w uszy niczym heavi metal , podpartymi mocnym rytmem wybijanym na perkusji , uzupełnionymi dźwiękami saksofonu i fletu. No i oczywiście śpiewu Phila Palmera i Marco Caviglia. Fascynująca mieszanka dźwięków , która sprawia , że tej muzyki i stylu nie sposób nie rozpoznać. Przypomniałam sobie stare kawałki z lat młodości , ale i te , które czasem pojawiają się w radiu , niestety zbyt rzadko. Niektórych nie słyszałam , co najmniej od 25 lat, z tym większą więc przyjemnością ich słuchałam. Mój małżonek również . Minęła tak mniej- więcej połowa koncertu a widownia zerwała się z miejsc i zaczęła tańczyć , dosłownie. Pierwszy raz widziałam jak cała Sala Ziemi najzwyczajniej w świecie tańczy . Zabawnie było patrzeć na niektórych , jak podrygują w takt rytmicznych, rockowych utworów mając przed sobą pokaźny brzuch, albo sztywne kolana. Bynajmniej się nie wyśmiewam , bo sama mam „strzelające” kolano i gabaryty XXL więc i moje taneczne podrygi nie były godne podziwu. Tak już było do końca koncertu . Widownia szalała na „parkiecie” . Było pięknie , było sentymentalnie ,klimatycznie … piękna, muzyczna podróż do czasów młodości.
I żeby nie było, że coś ściemniam :
Warto było. I to jest najważniejsze. Całusy
OdpowiedzUsuńPewnie , że warto. Naprawdę przyjemnie mnie to zaskoczyło i dodało energii. Buziaki!
Usuń