Było świetnie . W zasadzie był to wyjazd służbowy , ale więcej było przyjemności , zwiedzania i biesiadowania niż szkolenia , chociaż i to w ostatnim dniu zaliczyliśmy. Wyruszyliśmy w środe około południa pod opieką kolegi z firmy , z którą współpracujemy bezpośrednio. Jechaliśmy w 6 osób - dziewięcioosobowym busem , co miało te zaletę, że było wygodnie i dużo miejsca. Bez pospiechu, z przerwą na obiad , dotarliśmy do Jablonca . Hotelik z klimatem sanatoryjnym . Teoretyczni 4-gwiazdkowy ale na nasze standardy jednak tylko trójka a i to lekko zawyżona. Czysto i schludnie, suszarka do włosów , dzbanek do herbaty i aparat telefoniczny w pokoju więc standard spełniał, ale łazienka jako żywo - nasza sprzed remontu. Czyli lata 90-te w Polsce; te same gusty i ten sam designe. U nas już zdecydowanie passe. Nam to jednak nie przeszkadzało , bo pod tym względem za nadto wymagający nie jesteśmy. Jablonec jest pięknym miastem położonym wśród lasów, na wzgórzach i to konkretnych , bo z nachyleniem 14stopni- to mniej - więcej dwuspadowy dach. Ciężko się chodziło , wciąż z góry i pod górę, ale widoki wynagradzają wszystkie wysiłki. Nie ukrywam ; nam starym dziadkom ciężko było, raz dlatego, że wiek i nie przyzwyczajeni do górek , a drugie to , to, że małżonek sercowy , a ja w ogóle źle się czuję w górach - to ma chyba coś wspólnego z ciśnieniem i rozrzedzonym powietrzem. Na miejscu dołączył do nas kolega z firmy - opiekun partnerów z Polski. Fajny chłopak, trochę starszy od naszych synów. To on załatwiał wszystkie sprawy , organizował rozrywki i oprowadzał nas po mieście. Po kolacji poszliśmy a jakże, na piwo do knajpki , która mieściła się w rynku; bardzo stylowej zresztą . Ja piwa nie pijam więc załapałam się na niskoprocentowy cydr z owoców leśnych i wytrawne winko , podobno miejscowe i musze przyznać, że bardzo dobre. W sumie było nas 5 kobiet i 22 facetów nie licząc opiekuna. Do piwa kolega zamówił nam tamtejszy tatar - rewelacyjny zresztą . Dostaliśmy też czipsy wypiekane na miejscu , w piecu , bez tłuszczu. Jak nie lubię czipsów, tak te podjadałam . Na stół trafiły jeszcze gorące, prosto z piecyka. Na koniec imprezy zrobiliśmy sobie nocny spacer po mieście i wzdłuż zapory wodnej i to był naprawdę wyczyn . Zaliczyliśmy kilka ekstremalnych schodów i podejść pod górę. Niektórzy jeszcze następnego dnia narzekali na ból w nogach. My z trudem, ale daliśmy radę . W każdym razie spacer dobrze nam zrobił i wpłynął dobry sen. W trakcie wycieczki opiekun opowiedział nam pewną historię związaną z pensjonatem , który mijaliśmy po drodze. Nazywa się Hotel Volt . Sam obiekt już z zewnątrz wygląda jak dom z gotyckich horrorów . Na ostatnim piętrze jest pokój sypialny ( jeden z wielu , ale ten jest szczególny) ; w pokoju jest jedno nie wielkie półokrągłe okno , a jedyne co przez nie widać to powierzchnię jeziora , w ścianach obłożonych boazerią o ciemnej barwie mieści się mnóstwo małych drzwi - zamkniętych , nie wiadomo jednak , co się za nimi kryje i czemu mają służyć . Za jedynymi otwartymi drzwiami znajduje się łazienka , urządzona jak stara kaplica . Kiedyś dostał ten pokój , gdy zatrzymał się w hotelu i bał się w nim spać , takie robi upiorne wrażenie wrażenie . Hotel nie wyszedł mi na zdjęciu - było zbyt ciemno i dodatkowo otaczały go krzewy i stare drzewa . Inne fotki pokażę jutro. Następny dzień to była wycieczka do Pragi i browaru Swijany leżącego w pobliżu Jablonca. Firma zamowiła dla nas autokar , a przewodnikiem była Martina z działu marketingu . Studiowała jednak historię na Uniwersytecie Karola. Jak trafiła do firmy produkującej systemy zabezpieczeń pozostanie zagadką. Zobaczyliśmy Pragę z zupełnie innej perspektywy . Dosłownie . Zaczęliśmy od wizyty , w klasztorze , który warzy własne piwo . Oczywiście wszyscy zaliczyli po kufelku lub dwóch - oprócz mnie i małżonka . My poprzestaliśmy na kawie - zresztą doskonale zaparzonej. Po klasztorze piwnym poszliśmy przepięknym parkiem w stronę punktu widokowego czyli 65,5 metrowej wieży na wzgórzu Petrin. Chętni mogli ją zdobyć pieszo , pozostali wjechali windą . My skorzystaliśmy z windy . Widok na miasto oszałamiający ! Nie da się opisać . Jutro to pokażę . Na wieży zabawiliśmy dość długo , nie sposób było oderwać oczu od widoków. Po zejściu na ziemię znów spacer pięknym parkiem z pachnącym rosarium do stacji kolejki linowej , zjazd kolejką linową i dalej spacer na stare miasto do karczmy "U Fleku" na obiad . Knajpka ; uwaga : z roku 1499 ! Serwują tylko dwie potrawy : pieczoną golonkę i pieczoną kaczkę z knedlem . Przywitali nas beherowką i medowką oraz zamówieniem na piwo . Prawie wszyscy zamówili tę słynną golonkę . Ci, co już tam kiedyś byli , w tym mój małżonek już od rana zachwalali. Fajnie było zobaczyć jak kelnerzy o wyglądzie rosłych obwiesiów ( podejrzewam ,że to celowa stylizacja) roznosili kufle z piwem . Na ogromnej okrągłej tacy ustawiali kufle , tacę opierali na lewym ramieniu jednocześnie podtrzymując ją lewą reką , prawą sięgali po kufel , stawiali na stole , po czym przekręcali tacę i chwytali kolejny kufel. Czynności same w sobie nie szczególne, ale tempo , w jakim to robili to już inna bajka . Do posiłku przygrywał nam ubrany w kraciaste wdzianko akordeonista - przygrywał nasze polskie piosenki weselne. Skąd mu się to wzięło ??? Golonka okazała się godna peanów wyśpiewywanych na jej cześć od rana , lepszej w życiu nie jadłam. Po obiedzie , a dokładniej obżarstwie nie całe pół godziny wolne na kupno Krecików ( prawie wszyscy je kupowali ) , mu kupiliśmy dla wnusi lusterko z widoczkiem Pragi i bransoletkę z czeskiego szkła , dla chłopaków magnesy z praskim zegarem i ruchomymi mechanizmami i tyle. Dla nas niczego ciekawego nie znaleźliśmy. Ja w każdym razie jestem lekko zawiedziona , bo polowałam na emaliowany imbryczek do parzenia esencji herbacianej , ale w tym roku nie było , przynajmniej w okolicznych sklepikach. Wrócilismy do autokaru i wyruszyliśmy na dalszą wycieczkę czyli do browaru. Specjalnej atencji do piwa nie mam , ale warto było zobaczyć proces produkcyjny . W celach poznawczych zdecydowałam się spróbować piwa prosto z kadzi w której leżakuje i czeka na filtrację . Taką atrakcję na koniec nam pani przewodniczka po browarze zapodała. I wiecie co, nie wiem jak ludzie mogą pić piwo . To niefiltrowane było paskudne i na dodatek , te 3 łyki , które wypiłam mi zaszkodziły. Ale ta reszta się zachwycała. Nawet mój małżonek, choć też nie przepada za piwem , stwierdził, że dało się wypić. W sklepiku przybrowarnym wycieczka zaopatrzyła się w piwne pamiątki czyli zgrzewki , puszki , beczki i butelki. My też wzięliśmy po zgrzewce dla chłopaków i jedną dwulitrową puszkę dla nowego. Jak wszyscy to wszyscy. Po wizycie w browarze wróciliśmy do hotelu w Jabloncu , po czym udaliśmy się na kolejną biesiadę z piwem w roli głównej dla większości . Zaliczyliśmy kolację a ja i jeszcze dwie panie znów po winku . Imprezka trochę potrwała . Około północy jednak trzeba się było zwijać , bo następnego dnia czekała na nas wizyta w siedzibie fundatora naszych przyjemności i przynajmniej namiastka szkolenia . I tak też było , choć zaszczycił nas swoją osobą sam szef , główny projektant , menadżer, własciciel i wizjoner w jednej osobie , pan Dalibor D. Spodobało mi się jego imię - w sam raz dla bohatera jakiejś powieści fantazy. Byli też pracownicy biura konstrukcyjnego Vacek, Roman i Tomas, a po liniach produkcyjnych oprowadził nas Michal. Wszyscy bardzo sympatyczni i wyluzowani. Szef Dalibor przyszedł na spotkanie w sandałach z lidla i tishercie , a nasz opiekun pod marynarkę włożył koszulkę z misiem Uszatkiem . Pozostali też byli w dżinsach i tischertach . Poczęstowali nas owocami , kawą i ciasteczkami , szef wyłożył wizję rozwoju i uwaga : wysłuchał uwag i sugestii instalatorów z Polski . Mało kto w ten sposób współpracuje ze swoimi odbiorcami. Osobiście znam jeszcze jedną taką firmę . Po około 4 godzinach przynajmniej formalnie służbowych pożegnaliśmy się z kolegami z Czech i poszliśmy do pobliskiego baru na obiad a po nim wyruszyliśmy w drogę powrotną . Co jeszcze mogę dodać? Firma zrobiła nam wspaniały prezent ; zadbali o wszystko ; opłacili nam nawet kawę na stacji benzynowej a przyjęli bardzo sympatycznie i po przyjacielsku. Poznaliśmy mnóstwo nowych ludzi z branży , nagadaliśmy , uśmialiśmy się tak , jak już dawno nie było okazji , bo wiadomo, każdy ma jakieś swoje przygody związane z pracą i klientami więc było się z czego pośmiać. A teraz najlepsze w tym wszystkim; okazało się , ze właściciele oddziału w Poznaniu mają dom na Kaszubach , w miejscu gdzie jeździmy . Jak to się stało ,że dotąd się nie spotkaliśmy ? Jesteśmy umówieni na ognisko, które urządzamy tradycyjnie w długi weekend. Powrót przebiegał w równie wesołej atmosferze , zwłaszcza, że kolega częstował drinkami . Do Poznania dotarliśmy około 21.30 , wyjechał po nas syn z wnusią . Kolację zjedliśmy w MD i około 11.30 dotarliśmy do domu. Jutro relacja foto.
No to się działo. Super i wspaniale. Jeszcze fotki. I dobrze, że tak wszystko zagrało. Trzeba powtórzyć.
OdpowiedzUsuńBuziaki
Jestem za a nawet przeciw, tylko na taki wyjazd trzeba zapracować; jak dobrze pójdzie to pewnie zaliczymy powtórkę.
Usuń