a dziś marne - 13 i od razu wieje grozą . Tak mi się skojarzyło , bo ja starej daty jestem i przeżyłam nie jedną zimę stulecia , w tym tę z 78-go na 79-ty . Pozwolę sobie dziś ją powspominać i skopiuję fragment z blogu wspominkowego . A że kawałek długi to na dwa razy. Dziś część pierwsza :
Jeszcze w dniu
Wigilii anno domini 1978 żadne znaki na
niebie i ziemi nie zwiastowały żadnych klęsk ani nadzwyczajnych zdarzeń.
Temperatura w okolicy 0 stopni , śnieg z deszczem i chlapa. Wczesnym
popołudniem w pierwsze święto mżawka i deszcz zaczęły zmieniać się w lecące z
nieba igiełki lodu a temperatura spadać poniżej zera. Jezdnie i chodniki
pokryła cieniutka warstwa lodu . To wtedy powstał miejski kawał o pewnym milicjancie z naszej komendy
,który odebrał meldunek: „gołoleć” na E8 , a jako karny służbista rozkaz
wykonał; rozebrał się do naga i poleciał . Znałam go osobiście i śmiem twierdzić ,że to nie
koniecznie musiał być kawał. Ale to tak nawiasem. Siekący lód w
zestawieniu z silnym wiatrem nie
był przyjemny , toteż nikt na świąteczne
spacery się nie wybierał i miasto wydawało się senne i ospałe. Jak podawali wtedy synoptycy , wystąpiło
rzadkie w naszym klimacie zjawisko lodowego deszczu. Lodowy deszcz nie przestał padać aż do
następnego ranka .
Jak przystało w święta , przykładnie wybrałam się do kościoła , późno bo na 11.30 . Na szczęście nie miałam daleko więc padającym lodowym deszczem specjalnie się nie przejęłam. Tymczasem zanim skończyła się Msza lodowy deszcz zmienił się w zamieć śnieżną. Zamiast lodu leciały teraz z nieba wielkie płatki śniegu a wiatr wiał z ogromną prędkością zrywając ludziom wychodzącym z kościoła czapki i kapelusze z głów . Zrobiło się jeszcze zimniej. Pokonanie kilkuset merów , które miałam z kościoła do domu zajęło mi 20 minut . Widoczność zmalała prawie do zera , a w miejscach nieosłoniętych wiatr przewalał tumany śniegu we wszystkich możliwych kierunkach. To śnieżne szaleństwo trwało do wieczora i późnej nocy. Śnieg nie przestał padać i dnia następnego , a temperatura spadła do – 20 stopni. W szkołach akurat trwała przerwa świąteczna więc niespecjalnie nam to utrudniło życie , ale dotarcie do zakładów pracy zaczęło już być problemem. Na ulicach pojawiły się blisko metrowe zaspy. Nie wiele pomagało odśnieżanie , bo padający śnieg natychmiast wszystko zasypywał a wiatr nawiewał nowe zaspy . Tego dnia moja matka po raz pierwszy od wielu lat nie dojechała do pracy – swoją złość z tego powodu wyładowała na mnie , a jakże. Nie wyjechał żaden autobus , ani pociąg. Ojciec dotarł jakoś pieszo z dużym opóźnieniem , kompletnie zziębnięty i przemoczony. Po paru godzinach jednak wrócił , bo dyrekcja zdecydowała się zamknąć zakład w chwili kiedy wyłączono prąd a tym samym i ogrzewanie. Zamieć trwała nadal , już trzeci dzień . W nocy temperatura znów spadła do prawie -30 stopni ale szalejąca śnieżyca nie ustawała. Na chodnikach rosły kolejne zaspy , zaczęły pękać rury wodociągowe , zamarł w mieście jakikolwiek transport samochodowy , drogi krajowe i linie kolejowe zostały zasypane i zawiane . Na tych ważniejszych pracowały jakieś pługi i spychacze , ale wiele miejscowości zostało odciętych od świata. Nie dojeżdżały do chorych karetki , zaczęły pękać nawet szyny kolejowe. W tv zaczęto mówić o klęsce żywiołowej a do pomocy w odśnieżaniu skierowano jednostki wojskowe. Zamieć nie ustawała , paraliżując życie w kraju. Nie pamiętam już dokładnie , ale chyba dzień przed Sylwestrem nadano komunikat o odwołaniu zajęć szkolnych , które miały się zacząć drugiego stycznia, a w nowy rok albo zaraz w dniu następnym ogłoszono jednak stan klęski żywiołowej zawieszając pracę wszystkich zakładów i instytucji na tydzień. W tamtych czasach takie ogłoszenie to było coś niespotykanego . Nikt nie przejmował się aż tak jak dziś warunkami życia i pracy, a i ludzie byli chyba wytrzymalsi i mniej wymagający. Z powodu zimna , popękanych rur i braku możliwości dojazdu odwołano wiele zabaw sylwestrowych. 31 grudnia nadal szalała zamieć . W ciągu tych kilku dni ludzie zmuszeni docierać do sklepów i do pracy powykopywali w zaspach tunele . Idąc takim tunelem po chodniku nie widziało się jezdni. Miejscami zaspy sięgały 2m.
Zaproszeni do mnie na osiemnaste urodziny goście: mój obecny
mąż , koleżanka z podstawówki i jeszcze dwie
z LO oraz kolega (a zarazem
sąsiad) z podstawówki z drugim , który u niego spędzał święta dotarli jednak
mimo zawiei. Spóźnieni , przemarznięci i obsypani śniegiem . Impreza jak
impreza; trochę muzyki ,kolacja , tańce, radziecki szampan... Nic szczególnego.
Około północy wreszcie przestało wiać i padać .
Termometr za oknem wskazywał – 33 stopnie . Około 3.00 rano mieliśmy
dość zabawy .Postanowiliśmy zrobić sobie spacer , a przy okazji odprowadzić
rozchodzących się do domu. Zaczęliśmy od mojego obecnego męża , bo mieszkał
najdalej, potem przyszła kolej na koleżankę z LO , potem na drugą , a na końcu
wróciliśmy we czworo na swoje podwórko. Koleżanka i kolega z którymi chodziłam
do podstawówki , oraz gość kolegi ( obaj alumni niższego seminarium zresztą
) mieszkali w bloku obok. Biel, cisza i cudownie rozgwieżdżone niebo .
Czego można chcieć więcej ? Nawet 33
stopnie mrozu nie mogły popsuć takiego spaceru! A w perspektywie było jeszcze wolne od szkoły
do odwołania ! Sytuacja jednak nie była wesoła. Życie w kraju na kilka dni
zamarło. Pracowały służby drogowe i wojsko. Przez tydzień przywrócono jako tako
transport. Z dużym opóźnieniem ale zaczęły kursować autobusy i kolej. Trasa
kolejowa , którą matka dojeżdżała do pracy została odcięta całkowicie i na
długo. Przywrócono linię do Poznania. Jedna z moich koleżanek z LO wyjechała na
święta do rodziny, na południe Wielkopolski . W drodze powrotnej, po 8
godzinach jazdy, wyskakiwała trzymając ciężką podróżną torbę z jadącego , a
raczej wlokącego się pociągu , bo ten
nie zatrzymał się na stacji , a potem brnęła jakieś 3km do miasta przez ponad metrowe śnieżne pole , zapadając
się w zaspy i przewracając ,niby traper idący przez pustynne bareen - jak bohaterowie książek Coorwooda (wspominanego wczoraj u Luci- dopisek dzisiejszy).
Przez najbliższe dwa tygodnie mróz utrzymywał się w okolicach
-20 , ale śnieg już nie padał. Stan klęski żywiołowej odwołano, zajęcia w
szkołach przywrócono. Zdarzały się jeszcze wyłączenia prądu i awarie rur ,
odnotowywano też więcej wypadków na drogach ale życie jakoś się toczyło.
W drugiej połowie stycznia podjęłam się pracy jako rachmistrz
spisowy , ponieważ w kraju ogłoszono spis powszechny. Zima ani mnie ani moim
koleżankom , które też pracowały przy spisie
w niczym nie przeszkodziła. Ani niskie temperatury, ani piętrzące się
wszędzie zwały śniegu nie psuły nam humoru ani nie odbierały zapału do pracy. Z
zadań wywiązałyśmy się przed czasem czyli przed feriami , bo właśnie się
zaczynały ferie. Zima postanowiła nie odpuszczać i właśnie w drugim tygodniu
ferii przystąpiła do kolejnego ataku . I tu
dopiero zaczyna się najciekawsze , ale o tym następnym razem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz