a chciałoby się więcej. Ale skoro
chciało się mieć własny biznes to nie można mieć długich
wakacji. Sorry taki klimat.
Urlop mieliśmy taki jak lubimy . Nie
było za gorąco, pojeździliśmy, popływaliśmy ,spotkaliśmy się
ze znajomymi mężuś pospał, ja poczytałam , Las i jezioro nas
zadowoliło. A jeśli chodzi o szczegóły …
Ostatecznie wylądowaliśmy na
Kaszubach – a jakże ! Morze odstraszyło nas gromadami ludzi na
plaży i długimi godzinami w korkach . Odpuściliśmy . Jak się
uda to może we wrześniu zrobimy sobie jakiś krótki weekendowy
wypad , a jak nie to też dobrze.
Za co kocham Kaszuby pisałam w maju ,
a Fusilla w swoim ostatnim wpisie powtórzyła uzupełniając
pięknymi zdjęciami.
Załapaliśmy się na kwaterę prywatną w
domku u brzegów jeziora Długiego ( a może to już Karsińskie –
nie potrafię dokładnie zlokalizować ) , blisko naszego kajakowego
miejsca. Przytulny pokoik na poddaszu z wygodnym małżeńskim
łóżkiem i sosnowymi mebelkami. Na pięterku był i dobrze
wyposażony aneks kuchenny połączony z jadalnią i kącikiem
telewizyjnym i dużym balkonem z widokiem na jezioro. Łazienka jedna
na całe pięterko, ale nas prawie tam nie było więc nam to nie
przeszkadzało. Pierwszy wieczór i przedpołudnie byliśmy tam sami,
jednak pod wieczór dnia następnego ,kiedy wróciliśmy z wycieczek pięterko
okupowała Horda z Krakowa . Dzieciaki , słownie czworo siedziały
każde ze swoim tabletem w ręce , cztery kobiety i facet stali obok
telewizora próbując go uruchomić ,( i byli już bliscy rozpaczy ,
bo nie zadziałał) , drugi facet w fartuchu urzędował przy
piecyku i garnkach. . Okazało się,że potrzeba interwencji
właścicielki , bo antena odłączona -na dole jak się okazało . Włączyła, a Horda
szczęśliwa rozsiadła się przed ekranem . Siedzieli tak następnego
dnia od samego rana , kiedy wyjeżdżaliśmy , kiedy wróciliśmy i znów
wyjeżdżaliśmy w południe, i kiedy wróciliśmy z wycieczek
wieczorem i w niedzielę aż do wyjazdu . Rano ledwie otworzyli oczy
włączali telewizor i tablety . Dzieciaki nie wyszły na podwórko
ani nawet na balkon, a ich mamuśki siedziały na kanapie lub przy
stole i malowały paznokcie . „Dzień dobry „ dzieciaki też nie
mówiły, a jedyne co słyszałam w ich wykonaniu to jakieś głupie
wyliczanki , które wywrzaskiwali do siebie nawzajem ( rodzice uwagi
nie zwrócili – to tak tytułem dygresji) Faceci urzędowali przy
garnkach i piecyku. To jakaś paranoja taki tryb życia...
Zagadywali nas trochę o to co robimy i z autentycznym przerażeniem
w oczach słuchali o tym ile kilometrów przejechaliśmy , dokąd
poszliśmy , ile godzin spędziliśmy na wodzie itd. Ale widać tak
lubią a wszelka aktywność ich przeraża..
W sobotę od rana wypuściłam się po
chleb , bo oczywiście kupiłam bułeczki na drogę ale zapomnieliśmy
ich zabrać . Zrobione na drogę kanapki wystarczyły na kolację. Do
sklepu nie było daleko więc przespacerowałam się jeszcze po wsi i
poszłam nad jezioro. Było cichutko, tylko ptactwo wodne
pokrzykiwało raz po raz , pachniało wiatrem i zielenią . Mogłabym
tak siedzieć i siedzieć. Wróciłam zrobić śniadanie , które
zjadaliśmy na balkonie a potem pojechaliśmy ; najpierw na Krzyż
Jezior do Wdzydz. Wdrapaliśmy się na punkt widokowy (30m) . Widoki
zapierają dech w piersiach – nie da się tego z niczym porównać.
Wiało niemiłosiernie a po chwili zaniosło się na deszcz . Zanim
zeszliśmy z wieży deszcz minął .Zjedliśmy sandacza , bo to już
pora obiadowa była w ogródkowej budce o nazwie „Grube Ryby” -
smakował mi , choć ryb nie lubię. Ruszyliśmy w drogę powrotną
i do Wiela z zamiarem obejrzenia – tym razem w całości tamtejszej
Kalwarii ale do skutku znów nie doszło ( poprzednim razem złapała
nas ulewa w trakcie zwiedzania, i trzeba było wiać ). Przed pójściem na Kalwarię
wstąpiliśmy do ogrodowej kawiarenki napić się kawy gdy znów się
zachmurzyło i zaczęła się burza. Przy sąsiednim stoliku kobieta
odebrała telefon,że ma uciekać , bo za chwilę będzie nawałnica.
W tym układzie i my się ewakuowaliśmy do auta i w ostatniej chwili
zdążyliśmy wsiąść. Chwilę potem rozszalała się ulewa i
zaczęło grzmieć . Jechaliśmy wolno w strugach deszczu z którymi
wycieraczki nie dawały sobie rady. Za jakieś 15 minut było po
nawałnicy , a nawet zaczęło się przejaśniać i zaświeciło
słońce. A ze byliśmy w pobliżu naszego miejsca kajakowego i było
jeszcze wcześnie , to stwierdziliśmy ,że jedziemy popływać.
Całe pole namiotowe jednak i cały sprzęt pływający tonął w
wodzie a właściciele upaprani błotem po pachy ( nie przesadziłam)
wylewali wodę i zbierali błoto po całym gospodarstwie..
Właścicielka powiedziała mi ,że dwadzieścia minut wcześniej
odjechała straż pożarna , którą musieli wezwać żeby
wypompowali im wodę z piwnic , bo zalało na wysokość 2 metrów. .
A nawałnica trwała ledwie 15 minut. O popływaniu w sobotnie
popołudnie mogliśmy więc już zapomnieć.. Co było robić ; jeśli
nie pływanie , to zwiedzanie. Pojechaliśmy do Czerska . Czersk jest
starym miastem i historię ma długą , początki osadnictwa sięgają
nawet roku 500p.n.e. Był w rękach Krzyżaków , po Pokoju Toruńskim
przeszedł na własność królów Polski , zajmowali go Szwedzi w
czasie potopu , potem Prusacy w czasie zaborów. . Zabytków niestety
wiele się nie uchowało. Godny uwagi jest tylko neogotycki kościół
pw. Św. Marii Magdaleny . Miasteczko jednak ma swój urok . Jest
odrestaurowane, czyste i zadbane , a na kolorowym ryneczku znajduje
się ciekawa fontanna ; jej motywem są pstrągi.
Z Czerska udaliśmy się w kierunku
Chojnic i Charzykowych . W Charzykowych pokręciliśmy się po
promenadzie i marinie , poszliśmy na kolację a potem , kiedy już
zapadał zmrok ruszyliśmy na kwaterę. Tam pięterko okupowała już
Horda z Krakowa z tabletami w rękach.
W sobotę od rana było całkiem ładnie
, ciepło i słonecznie więc zaraz po śniadaniu ruszyliśmy znów
na pole do Płęsna żeby jednak popływać. Niestety udało się
wypożyczyć tylko rower wodny. Kajaki po wczorajszej nawałnicy nie
nadawały się zanadto do użytku. Wypłynęliśmy na jezioro
Płęsno., żeby nie za daleko , bo po 13.00 byliśmy umówieni na
grilla z Fusillą i jej Małżonkiem.
Po drodze do nich wskoczyliśmy tylko
na kwaterę po przygotowane smakołyki ( Horda z Krakowa okupowała
pięterko siedząc przy włączonym telewizorze i z tabletami w
rękach) i pojechaliśmy .
Fusilla poczęstowała szaszłykami i
przepyszną sałatką , do której dodała jakiś tajemniczy składnik
, który sprawił,że nabrała niebiańskiego smaku. Okazało się,że
to ocet balsamiczny z dodatkiem poziomek ! Niestety u nas nie do
kupienia ; przywieziony z wojaży zagranicznych. Ja dorzuciłam
kiełbaski i nasz wielkopolski przysmak : pyzy drożdżowe . Ostatnio karierę robią przecięte na pół , podpieczone na grillu i posmarowane masłem
czosnkowym.Tak też je zaserwowałam. Smakowały . No i oczywiście dobre winko do tego.
Popołudnie szybko minęło na pogaduchach . Około 18.00
podziękowaliśmy Gospodarzom i pojechaliśmy , do Chojnic .
Pokręciliśmy się po starówce – przecudnie odrestaurowanej i
zadbanej jak rzadko która . Zajrzeliśmy do pobliskich kościołów
, które , gdy byliśmy tam poprzednio też były w remontach .
Odremontowano je równie pieczołowicie jak starówkę . Zachwyciła
nas wystawa jednego sklepu – galerii złożona z ciasteczek i sztucznych kwiatów . Ciasteczka
były bezami a kwiatki robione z kolorowej masy do złudzenia
przypominającej lukry . Wyglądało to uroczo. Weszliśmy do sklepu
. Zaopatrzony niesamowicie , ale kupiliśmy tylko miód z dodatkiem
płatków róży i kilka drobiazgów dla wnucząt. Jeszcze kolacja w
Charzykowych i powrót na kwaterę ( pięterko nadal okupowała Horda
z Krakowa siedząc przy włączonym telewizorze i z tabletami w
rękach). Resztę wieczoru spędziliśmy na balkonie podziwiając
nocne niebo usiane gwiazdami i połyskujące jezioro.
Niedziela okazała się zimna i
pochmurna . Bez pospiechu zbieraliśmy się do powrotu.
Posiedzieliśmy znów na balkonie z kubeczkami gorącej kawy , trochę
poczytałam , bez pospiechu spakowaliśmy swój wakacyjny dobytek ,
tak żeby około 14 .00 wyruszyć w drogę powrotną . Horda z
Krakowa również pakowała manatki . Wyjeżdżali wcześniej , około
10.30. Dorośli znosili torby i walizki do auta , dzieciaki z uporem
godnym lepszej sprawy tkwili z oczami wlepionymi w tablety i nawet
słabo reagowali na wołanie,że mają wsiadać do aut.. Dopiero na
stanowczą interwencję ojców ruszyły się z miejsca. My zgodnie z
planem ruszyliśmy po 13.00. W Charzykowych wstąpiliśmy do sklepiku
z pamiątkami i na obiad do baru As a potem już bez długich
postojów do domu. Tym razem z wyprawy przywiozłam mały dzbanuszek do mleka ; może też robić za wazonik do kwiatków. Oczywiście trzeba było jeszcze odwiedzić
wnuczęta , bo jedno i drugie nie mogło się już doczekać powrotu
babci i dziadka . A od wczoraj – dzień jak co dzień .Fotki jutro.
Piękny wyjazd. A ja od lat nieodparcie z podziwem patrzę na Wasze piękne małżeństwo w ktorym przez tyle lat trzymaliscie się nie jak tonacy brzytwy razem tylko naprawdę blisko z sobą. Kaszuby są piękne. Czersk warty zobaczenia. Popieram. A rodzinka straszne. Też tego nie rozumiem.
OdpowiedzUsuńDziękuję Karolino. Jeśli chcesz wiedzieć więcej to zapraszam na mój drugi blog - wspomnieniowy , wystarczy wejść na mój profil i go znajdziesz.. A Horda ? Zastanawiałam się patrząc na nich jak można tak życie marnować ; przecież jest tyle fajnych rzeczy do zrobienia i pokazania dzieciom .
Usuńmusieliśmy się gdzieś tam minąć po drodze :) w piątek ruszyliśmy z Warmii na stolycę :)
OdpowiedzUsuńA przejeżdżaliście przez Chojnice albo Kościerzynę , bo my w tamtych rejonach się kręciliśmy.
Usuńnie, my raczej przecięliśmy warmińsko - mazurskie, mając Kaszuby po prawej, bo jechaliśmy z Gdańska na Malbork i W-wę. miałam na myśli bardziej minięcie się w kierunkach i czasie niż miejscu :)
Usuń